Doznanie wspomnień z punkowej inicjacji
Moja dzisiejsza rekomendacja stanowi jedno z najbardziej niespodziewanych wydarzeń tego roku. Dzięki usilnym staraniom kilku pasjonatów, światło dzienne ujrzał zapis jednego z pierwszych koncertów zespołu Kryzys, jeszcze pod nazwą The Boors. Odbył się on 26 maja 1979 roku w anińskim Domu Kultury i niewątpliwie był asumptem do zacieśnienia się trwałych relacji wśród uczestników tzw. punkowej załogi.
Obcowanie z tym szczerym do bólu, chropowatym i kipiącym od emocji artefaktem jest dla mnie niesamowitym przeżyciem. Aż trudno uwierzyć, że mam możliwość słuchania jednego z pierwszych zarejestrowanych, publicznych występów Roberta Brylewskiego – muzyka formatywnego dla moich dźwiękowych preferencji. Symboliczny wydaje mi się też fakt, że koncert odbył się dokładnie dzień po osiemnastych urodzinach zaanonsowanego twórcy. Nie do przecenienia jest również wkład pozostałych muzyków – gitarzysty – Piotra Mrowińskiego, zmarłego niedawno basisty – Marka Iwańczuka oraz perkusisty – Kamila Stoora, odpowiedzialnego za naprawdę frapujące brzmienie swego instrumentu. Aż szkoda, że ostatni z wymienionych wykonawców już od lat nie ma nic wspólnego z muzyką. Całość została zarejestrowana na kasecie przez Piotra Obala, a dzięki najnowszym zdobyczom technologicznym możemy rozkoszować się przestrzennością owej muzyki, którą perfekcyjnie odrestaurował wspaniały realizator dźwięku – Mariusz Dziurawiec. Za sprawą wydawcy, erudyty z krwi i kości – Sławka Pakosa, dajemy się ponieść wspomnieniom uczestników koncertu, które po 45 latach wciąż są w nich żywe. Podczas tych 33 minut muzyki wydarzyło się wszak coś niedefiniowalnego; punkowa ekspresja, wykonawcza surowość i autentyczność przekazu zawładnęły wszystkimi bez reszty. Porzućmy jednak liczbową ścisłość i wejdźmy w hałaśliwy świat tych nieokrzesanych, ale jakże urokliwych dźwięków.
Płytę Recorded’ Anin rozpoczyna żwawe, zamaszyste Intro. Jego dostojne, gitarowe dźwięki wprowadzają podniosłą aurę pierwszego, pełnowymiarowego utworu, zatytułowanego (Not A) Communist. Zanim motoryka gitarowego riffu rozkwitnie na dobre, wykonawca przez chwilę poszukuje odpowiednich dźwięków. Za moment jednak wszystkie instrumenty mkną z impetem, a chwilę przed nadejściem wiodących, wokalnych motywów Robert Brylewski wydobywa z siebie przeciągły krzyk, brzmiący niczym chrapliwy, gitarowy przester. Linię melodyczną zdobią katarynkowe salwy repetowanych dźwięków, otoczone dynamicznym, perkusyjnym pulsem. Wokalista śpiewa gardłowo, często głośno akcentując domknięcia poszczególnych fraz. Wówczas daje o sobie znać jego rubaszna, kwadratowa angielszczyzna. Warto odnotować, iż lapidarne utwory następują płynnie po sobie, przedzielane jedynie krzykliwymi interakcjami pomiędzy muzykami a widownią. Dzięki nim można wszystkimi zmysłami chłonąć koncertową atmosferę. Następnie objawia się piosenka, zagadkowo zatytułowana Shitass. Robert Brylewski znów urzeka chrapliwym sposobem śpiewania, a ostre odliczanie w języku niemieckim najpierw równoważy klaksonowe solo gitary, później natomiast przebojowy refren. Piosenkę Identity kształtują zmyślne melorecytacje Brylewskiego, spowite uporczywymi motywami gitary, opartymi na półtonach, czyli najmniejszych odległościach pomiędzy dźwiękami. W kulminacyjnej solówce gitary dostrzegam silny pierwiastek łkającej zadumy. Znakiem rozpoznawczym kolejnej kompozycji – Every Rider Wanna Switch jest śpiewność gitarowego riffu, którego echem za moment stanie się linia melodyczna wokalu, intonująca tytułowe słowa. Gitarzysta kreuje gęste solo, zwinnie i z rozmysłem improwizując na kanwie powtarzających się, stałych płaszczyzn. Bez trudu daję się ponieść witalnemu, wręcz stadionowemu refrenowi, rozjaśniającemu utwór Ramona. Urzeka też jego nieoczywiste zakończenie, definitywnie wieńczące całość akordy rozbrzmiewają dopiero po dosyć długiej pauzie. Skomplikowany tytuł następnej piosenki – (Everybody’s Giving You) Invitation To Death, koresponduje z jej melodycznym wyrafinowaniem. Partia wokalna obfituje w krótkie ornamenty oraz zachrypnięte, niskie dźwięki, słyszalne na końcu poszczególnych wersów.
Połowa koncertu za nami, więc pojawia się podskórne pragnienie jakiejś (chociaż subtelnej) zmiany. Następuje ona w postaci pierwszego, polskojęzycznego utworu, obdarzonego dźwięcznym, swojskim tytułem Tartak. Wszędobylskie półtony perfekcyjnie nabudowują partię wokalną, a eskapistyczny szlagwort, zainicjowany słowami: „mam już dosyć”, powtarza się wielokrotnie na przestrzeni całej kompozycji. Symetria i równomierna motoryka są atutami linii melodycznej utworu Colour Of The Money. Kiedy zaś w drugim refrenie kruchy sygnał dźwiękowy faluje, namacalnie mogę poczuć archaiczne ciepło brzmienia starej kasety sprzed lat. Holidays in Siberia zachwyca mnie pogodnym charakterem głównej melodii, determinowanym nobliwymi, kwintowymi skokami w partii gitary. Niewesoła konstatacja – I Got No Money to tytuł kolejnej piosenki. Radosny, gitarowy rozgardiasz próbuje trzymać w ryzach sekcja rytmiczna, a wokal spowija mrok niskich rejestrów. Tytułowe hasło oplatają repetowane dźwięki, przełamane melancholijną tercją oraz przesiąkniętym niepokojem półtonem. W dalszej kolejności nadchodzi mój ulubiony utwór – Time For Destroying (a.k.a. Nie zaznam spokoju). Gitara wpierw gra liryczną sekwencję prostych akordów. Czyżbyśmy mieli tu do czynienia z balladą? Ależ nie, to tylko swego rodzaju rozgrzewka, zbadanie dźwiękowego gruntu, bo już po chwili instrumentalna maszynowość bierze górę. Zaraz zaraz, wszak melodyczna oprawa tytułowych, anglojęzycznych słów kojarzy mi się bardzo znajomo. Oczywiście, to przecież prototyp utworu Mam dość zespołu Kryzys, absolutnie najbliższego mi dzieła tej grupy. Przedostatnim, niezwykle pięknym punktem opisywanego wydawnictwa jest kompozycja Karaiby. Przyznam, że pod względem trudnej do opisania, uczuciowej słowiańskości melodii wokalnej, zasygnalizowany utwór nie ma sobie równych na tym albumie. Nostalgiczna uczuciowość wokalnych motywów kontrastuje z salwami desperackich, repetowanych okrzyków: „nie mam forsy, żyję jak pies”. Na uwagę zasługują łkające interludia gitary, a także chłód rozklekotanych stukotów perkusji. Ostatnie gitarowe pejzaże docierają do nas zza mgły, ale to jeszcze nie koniec wrażeń. Nadchodzi bowiem Outro, upstrzone wyrazistymi akordami, dynamicznie uskuteczniającymi pulsację reggae. Robert Brylewski zaśpiewał nawet dwie frazy, ale zanim na dobre poddałam się owemu mantrycznemu transowi, to krótkie, piosenkowe ziarenko nawet nie zdążyło wykiełkować. Przypieczętowało jednak znaczącym stemplem opisywany koncert.
Album Recorded’ Anin zespołu The Boors to dla mnie kawał pięknej, muzycznej historii. Wszak niedługo po tym wydarzeniu z 1979 roku, zespół zmieni nazwę na Kryzys i dostarczy nam sporą dawkę dźwiękowych wzruszeń. Ów wydobyty z archiwów koncert to jednak nie tylko Kryzysowy zaczyn, lecz także swoista punkowa inicjacja na polskim podwórku. Zbiorowy szał i niesamowita magia, jakim uległa publiczność recenzowanego występu sprawiły, że zawiązało się wiele trwających po dziś dzień przyjaźni. Prosta, olśniewająca przystępnością śpiewnych melodii i motorycznych riffów muzyka, dała ludziom poczucie wspólnoty, wyzwoliła w nich silne pokłady krzykliwego, ale też oczyszczającego buntu. Jestem niezwykle wdzięczna wytwórni Manufaktura Legenda, bo dzięki determinacji jej szefa – Sławka Pakosa mogę oddać się lawinie pięknych wspomnień i po 45 latach wsłuchiwać w dźwiękową prawdę debiutanckich, wokalno-gitarowych poczynań Roberta Brylewskiego, twórcy, który bez wątpienia ukształtował moją muzyczną wrażliwość.