Doznanie szaleństwa przystępnych melodii
Zespół Madness jest w mojej opinii muzycznym zjawiskiem, łączącym wszechobecną zwiewność z wyrafinowanymi patentami aranżacyjnymi. Mamy tu do czynienia z mozaiką stylistyczną, pierwiastki ska, rocka oraz popu tworzą absolutnie oryginalny konglomerat barw. Nie mogąc doczekać się usłyszenia na żywo owej formacji w Polsce, pojechałam w zeszłym tygodniu do Berlina na pełnometrażowy koncert Madness. Wydarzenie odbyło się w hali Tempodrom, obiekcie sporych rozmiarów, który nie usatysfakcjonował mnie swymi warunkami akustycznymi. Cały koncert dostarczył mi jednak wielu niezapomnianych przeżyć. Ochoczo podzielę się nimi na przestrzeni poniższych akapitów.
Dźwięczna nazwa zespołu Madness jest tłumaczona na język polski jako szaleństwo. Cóż za wspaniały zbieg okoliczności – podczas berlińskiego koncertu było go wszak pod dostatkiem. Muzyków nie opuszczał wykonawczy żar, a publiczność żwawo podrygiwała w rytm żywiołowych dźwięków, entuzjastycznie oklaskując grupę. Swoistym ewenementem jest fakt, że z pierwotnego, funkcjonującego od prawie pięćdziesięciu lat, składu zespołu, na scenie było aż pięciu jego oryginalnych członków. Za najbardziej charyzmatycznych uważam urzekającego teatralnością oraz wykonawczą lekkością wokalistę – Grahama McPhersona, a także klawiszowego mistrza wyrafinowanych solówek – Mike’a Barsona. Przestrzennego kolorytu wszystkim kompozycjom dodawała monumentalna sekcja dęta, oprócz słyszalnego na stałe w składzie zespołu saksofonu, symfonicznym rozmachem fascynowały instrumenty dęte blaszane. Niestety, wśród muzyków zabrakło perkusisty – Dana Woodgate’a, którego błyskotliwe, pełne polotu uderzenia były znakiem rozpoznawczym, obecnym na albumach studyjnych Madness. Wprawdzie występującemu zamiast niego, bardzo sprawnemu perkusiście – Mezowi Cloughowi trudno odmówić warsztatu, jednak zniknął gdzieś bezpowrotnie swego rodzaju nieuchwytny feeling, którego nie sposób wyrazić słowami.
Trochę szkoda, że mając do wyboru tak wiele własnych utworów, niemal jedną czwartą koncertu stanowiły covery. Kilka z nich jednak już zdołało przez lata zrosnąć się z repertuarem Madness. Do takich należy z pewnością piosenka It Must Be Love, dla mnie najwspanialszy moment całego koncertu. Tytułowe słowa wokalista śpiewał przy chóralnym wsparciu widowni, a piękna w swej prostocie puenta: „love is the best”, choć pozbawiona końcowego glissanda (płynnego prześlizgnięcia pomiędzy dźwiękami), upiększającego wersję studyjną, zabrzmiała niezwykle sugestywnie. Z kolei piosenka One Step Beyond brawurowo rozpoczęła relacjonowane wydarzenie i choć początkowo kręciłam nosem, że tempo jest wolniejsze, niż pierwowzór sprzed lat, rychło dałam się ponieść nieziemskiej ekspresji wykonawców. Zbiorowa ekstaza ogarnęła wszystkich podczas jednego z bisów, czyli coveru, od którego zespół prawdopodobnie zaczerpnął swą nazwę, gdyż jego tytuł to po prostu Madness. Sekcję coverową reprezentował również żart muzyczny, któremu (przyznaję ze smutkiem) nie dałam się ponieść. Gitarzysta zespołu – Chris Foreman, do muzyki, rozbrzmiewającej z taśmy, radośnie i wrzaskliwie zaśpiewał rozpoznawalny od pierwszych dźwięków przebój grupy AC/DC – Highway To Hell.
Na szczęście nie samymi coverami stało opisywane wydarzenie. Jeden z najbliższych mi utworów Madness – My Girl ujął mnie wysuwającą się na pierwszy plan, śpiewną melodią; gorliwie wsłuchiwałam się też w jazzujące solo klawiszy, pełne dostojnych, niskich rejestrów, choć z powodu słabej akustyki docierała do mnie jedynie jego nikła poświata. Wspomniany wcześniej perkusista Mez Clough dośpiewywał dyskretne harmonie wokalne, błyskotliwie otulające wiodącą linię melodyczną. Trudno wyobrazić sobie koncert Madness bez hitu, z którym zespół jest najbardziej kojarzony, a mianowicie Our House. Choć piosenka ta była już odmieniana przez wszystkie przypadki w komercyjnych reklamach, jej koncertowa odsłona miała swój urok i sama wraz z rozentuzjazmowanym tłumem śpiewałam na całe gardło rubaszny, wpadający w ucho refren z powtarzanymi słowy: „our house in the middle of our street”. Trochę wszakże żałuję, iż wielu ludzi ocenia dorobek grupy wyłącznie przez pryzmat tej w gruncie rzeczy trywialnej piosenki. Dystyngowana, nostalgiczna zaduma cechowała utwór Embarrassment, choć znów brakowało mi większej selektywności klawiszowego akompaniamentu, zamiast którego na pierwszym planie słyszałam szorstkie motywy gitary. Mnóstwo dźwiękowych kolorów towarzyszyło kompozycji Lovestruck. Melancholijne zwrotki kontrastowały z klarownym, pogodnym refrenem, który wyrósł z wcześniejszego, jakże symetrycznego, olśniewającego przystępnością fragmentu. Ognisty klasyk sprzed lat zwieńczył cały koncert. Mam na myśli przesiąknięte orientalnymi wstawkami Night Boat To Cairo, ozdobione przenikliwymi, wręcz chrapliwymi warkotami instrumentów dętych.
O zespole Madness z pewnością nie można powiedzieć, że odcina kupony od chlubnej przeszłości i tylko bazuje na dawnych przebojach. Dowodem na to jest przede wszystkim trasa koncertowa, której fragment Wam dziś relacjonuję. Nosi ona podniosły tytuł C’est la Vie i nawiązuje do wydanej w tym roku przez zespół płyty, tak właśnie zatytułowanej. Podczas berlińskiego koncertu zabrzmiało z niej kilka piosenek. Największe wrażenie zrobił na mnie tytułowy utwór. Jego naczelną, wielokrotnie repetowaną frazę kształtuje tęskny, wznoszący, rozłożony akord. Kompozycja Hour Of Need miała w sobie wyrazistą robotyczność, metalicznie intonowaną przez klawisze, a niski tembr głosu wokalisty koił łagodną refleksyjnością. Z kolei piosenka Run For Your Life, mimo początkowo odstraszającej mnie krzykliwości, znakomicie wzbogaciła narrację całego występu. Przepięknym momentem było też dzieło z poprzedniej płyty – Mr. Apples, gdzie McPhersonowi hałaśliwie wtórowały siermiężne harmonie wokalne, nonszalancko wykreowane przez saksofonistę.
Koncert zespołu Madness, który odbył się w berlińskiej hali Tempodrom, dostarczył mi wielu dźwiękowych uniesień. Śpiewne, zachwycające przystępnością piosenki miały w sobie szczyptę wokalnej teatralności i rubaszności, choć w głosie Grahama McPhersona tkwiło też sporo hipnotyzującego ukojenia. Mimo że akustyczne warunki na pierwszy plan wysforowały chropowate płaszczyzny gitary i w klawiszowe popisy Mike’a Barsona należało się mocno wsłuchiwać, kilkakrotnie wyłuskiwałam je z gęstej, instrumentalnej magmy. W partiach perkusji odrobinę zabrakło mi nośnego, z lekka poszarpanego rytmu, charakterystycznego choćby dla muzyki ska, jednak warto zauważyć, że sekcja rytmiczna grała niezwykle równo, tworząc solidną, pulsacyjną podporę dla pozostałych instrumentów. Cieszę się, że Madness wciąż ma w sobie ogrom twórczego zapału i swą charakterystyczną, niepozbawioną pogodnego sznytu, jak również przystępności muzykę, po dziś dzień wykonuje zwiewnie, emocjonalnie oraz na bardzo wysokim poziomie artystycznym.