Doznanie legendarnej dostojności
Dziś napiszę o bodaj najbardziej legendarnej płycie w historii polskiej muzyki, zresztą jej tytuł mówi sam za siebie – Legenda.
Czasopismo Teraz Rock uznało niedawno drugi album studyjny zespołu Armia za najlepszą płytę ostatnich trzydziestu lat. Na temat surrealistycznych, przesiąkniętych duchowością tekstów autorstwa Tomasza Budzyńskiego napisano już wiele, nie pozostaje mi więc nic innego jak pochylić się nad Legendą z odmiennej perspektywy, zwracając uwagę na jej walory muzyczne.
Zacznę nietypowo od najbliższego mi utworu na albumie, czyli Opowieści zimowej. W warstwie słownej to egzorcyzm, którego muzyczny nastrój budują od początku motorycznie rozpędzone dźwięki przesterowanej gitary niezastąpionego Roberta Brylewskiego. Oszczędne motywy partii wokalnej zwrotek, wykonane przez Tomasza Budzyńskiego z nieziemską precyzją, układają się w emocjonalną, melancholijną melodię. W refrenie słychać ciąg pytań, niepozbawionych niepewności: „czy ryby jeszcze drżą w oceanie”, albo „czy będę jeszcze Twoim przyjacielem?”. Innym ciekawym detalem jest gardłowa chrypka, okraszająca dekadenckie słowa „zabija świat”. W pewnej chwili pojawia się element zaskoczenia, gwałtowne wyciszenie, które jednak nie trwa długo. Znajoma motoryka gitary z powrotem wprowadza nas na początkowe, dźwiękowe tory. W kulminacji nie brakuje z lekka niepokojących półtonów (najmniejszych odległości pomiędzy dźwiękami, które często w muzyce filmowej ilustrują momenty grozy). Ostatni akord z kolei wybrzmiewa powoli, a cechuje go pogodny charakter i dźwiękowa jaskrawość. Druga piosenka, którą darzę szczególną estymą, nosi tytuł To czego nigdy nie widziałem. Urzeka mnie tutaj gitarowa surowość, która w kulminacji przeradza się w śpiewność. Melodyjności nie brakuje także w dostojnych motywach waltorni Krzysztofa Banasika, potęgujących zresztą uroczysty nastrój na całej płycie. W opisywanej piosence fascynuje mnie mrok trytonu, czyli specyficznie tajemniczej odległości pomiędzy dźwiękami, obecnej między pierwszym a drugim pojawieniem się słowa „nigdy” w refrenie. Zwracam tu także baczną uwagę na wirtuozowskie popisy sekcji rytmicznej.
Nie brakuje na Legendzie piosenek uroczystych, które pomimo dramaturgii w tekście fascynują pogodnym charakterem melodii. Przykładem może być kompozycja To moja zemsta. Beztroska ascetycznej partii wokalnej często zostaje tu wprawdzie zmącona zgrzytliwymi, gitarowymi motywami oraz zdecydowanym pulsem sekcji rytmicznej. Śpiewność wygrywa jednak tę walkę, zwłaszcza podczas wybrzmiewania dźwięków waltorni, za sprawą przestrzennego pogłosu słyszalnych jakby za mgłą. Na zasadzie kontrastu, tytułowa Legenda to utwór pełen refleksyjnej zadumy. Z jednej strony jej nieodłącznym atrybutem są gitarowe przestery, z drugiej z kolei królują łagodne, klawiszowe płaszczyzny, skryte gdzieś w oddali za zasłoną żarliwej, wielowarstwowej ściany dźwięku. Partię waltorni ozdabia natomiast przepełniona niepokojem i dramaturgią chromatyka, czyli nagromadzenie wspomnianych już przeze mnie wcześniej półtonów.
Trudno pominąć milczeniem dwie urokliwe miniaturki. Pierwsza z nich to Trzy bajki, pełna złowrogiego klimatu i dźwiękowych niedopowiedzeń, schowanych w efektownie milczących pauzach. Z owej ciszy wyłaniają się szorstkie motywy waltorni, a podniosłość kreują tutaj iście modlitewne chóry wokalne. Bezgraniczny smutek jest moim zdaniem domeną drugiej miniaturki – Dla każdej samotnej godziny. Kolorystykę brzmieniową buduje tu melodyjność gitarowych akordów, a także kunsztownie, z lekka klezmersko łkający klarnet. W owych dźwiękach klarnetu jest słyszalny niewiarygodny artyzm, a dodatkowo tę romantyczną śpiewność otulają wyraziste odgłosy padającego deszczu.
Chociaż Podróży na Wschód oraz Niezwyciężonego próżno szukać na pierwszym wydaniu płyty Legenda, nie sposób o nich nie wspomnieć. Pierwsza z wymienionych piosenek ujmuje mnie zderzeniem jaskrawej, pogodnej partii wokalnej z orientalizmami gitary. Gdzieniegdzie dają też o sobie znać urokliwe, eteryczne dzwoneczki. Melodyjne pejzaże roztacza waltornia, natomiast pięknym detalem wykonawczym jest moim zdaniem swoiste zawieszenie wokalne na słowach „uciekaj stąd”, oparte na motorycznie powtarzanych dźwiękach. Kulminacja obfituje z kolei w psychodeliczne, perkusyjne szmery, przyprawione gitarowymi przesterami. Paradoksalnie najbardziej rozpoznawalny utwór na płycie, jak już wspomniałam, nie znalazł się na jej pierwszym wydaniu. Jest nim Niezwyciężony, niegdyś postrzegałam go jako utwór banalny, zbyt oczywisty w swej muzycznej prostocie, skrojony na miarę, by zostać radiowym przebojem. Teraz jednak doceniam jego kunszt, bowiem porusza mnie swą przejrzystą melodyjnością. Wokal Tomasza Budzyńskiego upiększa tutaj pogłos, trudno oprzeć się także przestrzennym chórom, ekspresyjnie wykrzykującym zawołanie „hej”. Wszystko spaja mrok i tajemniczość partii gitary oraz waltorni, a sekcja rytmiczna fascynuje niewiarygodną spójnością. Nie brakuje także metaliczności, słyszalnej w jaskrawych, gitarowych akordach. Pragnę zwrócić jeszcze uwagę na jeden wykonawczy szczegół, a mianowicie niezwykle dźwięczne i niekonwencjonalne przedłużanie przez Tomasza Budzyńskiego głoski „j” w wyrazie „daj”.
Legenda zespołu Armia to płyta, która od zawsze zachwyca mnie ekspresją emocjonalną oraz uroczystym charakterem. Album cechuje wielowarstwowe brzmienie, chociaż uważam, iż produkcyjnie płyta posiada nieco płaski dźwięk, pozbawiony wyrazistych różnic w zakresie siły natężenia dźwięku, a więc dynamiki. Tak czy inaczej, warto odnotować w czym dla mnie tkwi oryginalność Legendy. To poetyckie, surrealistyczne teksty, melodyjność partii wokalnych, wirtuozeria sekcji rytmicznej, gitarowe przestery oraz podniosłe motywy waltorni. Owa płyta po dziś dzień zachwyca swą dostojnością, szlachetnym patosem, a także wykonawczym pięknem. Z racji przypadającego w tym roku jubileuszu, zabrzmiała ona kilkakrotnie w odsłonie koncertowej, jednakże z całym szacunkiem wobec charyzmy wszystkich muzyków, ten album już nigdy nie będzie taki sam, bowiem podczas koncertów nie wykonają swoich partii świętej pamięci Robert Brylewski oraz Piotr Żyżelewicz. Ich wkład w te dźwięki był wszakże niepowtarzalny. Cieszy mnie jednak fakt, iż za sprawą wykonań tej muzyki na żywo, nowe pokolenia mogą odkryć płynącą z niej legendarną dostojność, pełną artystycznego kunsztu.