Doznanie królewskiej melancholii
Październik 1969 roku obfitował w wiele wspaniałych rockowych premier płytowych, jednak ja w niniejszym wpisie skoncentruję się na jednej, która jest mi szczególnie bliska. Dokładnie dziś – 10. października mija 50 lat od wydania debiutanckiego albumu grupy King Crimson, zatytułowanego In the Court of the Crimson King.
Jest to płyta szczególna, przełomowa, mająca status klasycznej i definiująca charakterystyczne wyznaczniki muzycznego stylu, określanego mianem rocka progresywnego. Jej wielowarstwowe brzmienie zaskakuje mnie z każdym kolejnym przesłuchaniem. In the Court of the Crimson King urzeka szlachetnym wykonawstwem, muzykalnym, subtelnym brzmieniem perkusji, a także wszechobecną melancholią. Ujawnia się ona przede wszystkim w poetyckich, egzystencjalnych tekstach nadwornego poety zespołu – Petera Sinfielda, będącego jednocześnie ich pełnoprawnym członkiem. Ponadto, sentymentalny nastrój potęgują liryczne partie wokalne Grega Lake’a, jak również użycie melotronu – instrumentu klawiszowego, który swą barwą najczęściej przypomina brzmienie smyczków.
Opisywany album w swej zasadniczej wersji to zaledwie 5 utworów, ale za to jakich… – króluje w nich rozbudowana forma, a czas trwania dochodzi nawet do kilkunastu minut. Płytę otwiera 21st Century Schizoid Man, czyli kompozycja odznaczająca się najsilniejszą ekspresją. Melodyjny, hipnotyzujący, wręcz hardrockowy riff, w którym dochodzą do głosu hałaśliwe dźwięki gitary i saksofonu, na dobre zaprasza do majestatycznego świata muzyki King Crimson. Z tej melodii wyłaniają się szorstkie, klawiszowe akordy oraz przesterowana, egzotycznie brzmiąca partia wokalna. Opisywany utwór stanowi również dowód na niebywałą techniczną sprawność muzyków grupy, gdyż w jego środkowej części tempo ulega gwałtownemu przyspieszeniu, prezentując wirtuozowski kunszt saksofonu, gitary i perkusji. Po tym ekspresyjnym popisie powraca początkowy riff, natomiast w kulminacji mamy do czynienia ze zdecydowanym, brzmieniowym hałasem instrumentalnym, który cichnie wraz z nadejściem kolejnego utworu.
Drugą kompozycją jest I Talk to the Wind, klimatyczna ballada, przepełniona ciepłymi, delikatnymi dźwiękami perkusji Michaela Gilesa. Poetycki, surrealistyczny tekst przedstawiający rozmowę człowieka z wiatrem wspaniale współgra z muzyką. Na szczególną uwagę zasługują tu przestrzenne, zwiewne solówki fletu i klarnetu, niejako symbolizujące płynność i łagodność tytułowego wiatru.
Przyszedł czas na dwie najbliższe mi kompozycje. W pierwszym przypadku nie będę ani trochę oryginalna, gdyż jest to największy przebój zawarty na In the Court of the Crimson King, zatytułowany Epitaph. W tej kompozycji występuje melancholia i podniosłość w najczystszej postaci. Tę pierwszą najsilniej słychać w tęsknej melodii wokalnej, smyczkowych, głębokich dźwiękach melotronu i krystalicznie czystych, rozłożonych akordach gitary akustycznej lidera grupy – Roberta Frippa. Podniosły charakter kształtuje natomiast przestrzenna partia perkusji, ze szczególnym uwzględnieniem kotłów, klamrowo spinających aurę brzmieniową całej kompozycji. Ów zdecydowany, marszowy akompaniament czasem nawet moim zdaniem trochę zagłusza płynną, liryczną melodię wokalisty. Dodatkowo, symfonicznego charakteru dodają tej piosence śpiewne, fletowo-klarnetowe solówki wykonane przez Iana McDonalda. Moim drugim faworytem jest natomiast Moonchild, zaczynający się niepozornie i delikatnie. Greg Lake prowadzi subtelną partię wokalną przerywaną niekiedy delikatnymi, niezwykle wyważonymi dźwiękami perkusji. Towarzyszy jej dyskretny akompaniament z przewagą melotronu. W dalszej kolejności następuje długa część instrumentalna, w której zachwycają mnie kolorystyczne efekty. Pozwolę sobie nazwać je roboczo brzmieniowymi punktami zaczepienia. Można tu bowiem zawiesić ucho na płaszczyźnie perkusyjnej, pełnej krótkich motywów, czasem dźwięcznych, a czasem szmerowych. Zachwycają również śpiewne melodie w partii gitary elektrycznej oraz instrumentów klawiszowych. Tego się nie da opisać, tego trzeba wysłuchać i naprawdę, tyle lat minęło, a owa brzmieniowa paleta barw wciąż fascynuje mnie swoim nowatorstwem, odwołującym z jednej strony do punktualizmu (nurtu klasycznej muzyki współczesnej spopularyzowanego przez Antona Weberna), z drugiej natomiast do awangardowych poszukiwań z zakresu jazzu.
Przyszedł czas na schyłek tej dźwiękowej podróży w postaci utworu The Court of the Crimson King, w którym wzrusza mnie do łez partia wokalna Grega Lake’a, zaśpiewana jasną, ciepłą i zapadającą w pamięć barwą. Posiada ona stały schemat melodyczny i przy każdym kolejnym jego powtórzeniu zmianie ulega akompaniament instrumentalny. Dochodzą w nim do głosu rozłożone akordy gitary akustycznej, czasem też pojawiają się perliste, fletowe ozdobniki, lub motoryczne uderzenia perkusji. Barwna część instrumentalna doprowadza słuchaczy do melodyjnej kulminacji, słyszalnej już wcześniej – we wstępie, tym razem jednak urwanej gwałtownie.
Album In the Court of the Crimson King to muzyka wyrafinowana, wielowątkowa, szlachetna, po prostu – iście królewska. Na pierwszy rzut ucha, zawarte na nim dźwięki mogą być uznane za trudne w odbiorze z powodu niekończących się, improwizowanych, wirtuozowskich popisów. Ponadto, słuchaczy może zadziwiać wszechobecna melancholia, zarówno na płaszczyźnie surrealistycznych tekstów Petera Sinfielda, jak i melodii wokalnych przepełnionych bezgranicznym smutkiem. Ta muzyka wciąż brzmi niezwykle świeżo i zachwyca całą paletą kolorystycznych barw, od lirycznych partii wokalnych, przez subtelne uderzenia perkusji, aż po podniosłość i smutek uwydatnione w dźwiękach melotronu oraz instrumentów dętych. Jest to przepiękny, kunsztowny album, dla mnie najważniejszy nie tylko w dorobku King Crimson, lecz także w ramach wyrafinowanej aranżacyjnie stylistyki zwanej rockiem progresywnym.