Płyty

Doznanie filozoficznych przemyśleń, zaśpiewanych głębokim barytonem

24 listopada 2023
To już mój trzeci wpis w niedalekim odstępie czasowym, który poświęcam znakomitemu polskiemu muzykowi – Lechowi Janerce. Nie mogę jednak odmówić sobie przyjemności zrecenzowania jego najnowszego albumu, gdyż na premierowy, studyjny materiał zaanonsowanego twórcy czekaliśmy aż 18 lat. Enigmatycznie brzmi już sam tytuł wydawnictwa – Gipsowy odlew falsyfikatu, a na całość składa się raptem 10 utworów.

Lech Janerka po czterdziestu latach od scenicznego debiutu nagrał niezwykle świeży pod względem brzmieniowym album. Nałożony na wokal autotune spełnia tu wyłącznie rolę producenckiego zabiegu, za sprawą którego ów zadumany i głęboki głos odznacza się robotycznością, a dodatkowo często spowija go gęsty pogłos. Od strony muzycznej słychać tu mnóstwo mrocznych, ambientowych warstw ze szczyptą Beatlesowskiego sznytu melodycznego. Płytę Gipsowy odlew falsyfikatu rozpoczyna przesiąknięta orientalnym pierwiastkiem kompozycja Omm. Ten zagadkowy, niebywale dźwięczny tytuł  oznacza charakterystyczny sygnał, kojarzony z różnego rodzaju medytacjami. Mantryczny nastrój stanowi również atrybut opisywanej piosenki. Niepokój wzbudza już początkowy, głośno nabrany przez wokalistę oddech, po którym słychać swobodny przepływ pierwszej zwrotki. Zwięzłe złożenia wyrazów przedzielają pełne namysłu pauzy. Dźwięki rozlegają się wolno, nieograniczone jakimikolwiek ramami pulsu. Linia melodyczna obfituje w szereg opadających, dostojnych skoków o kwartę, obecnych choćby pomiędzy dwiema ostatnimi sylabami wyrazu „terytorium”. W refrenie od słów: „imbiru więcej, kardamonu mniej” wiodącą melodię cechuje melancholia, a głoska „m” w wyrazie tytułowym urzeka powolnym, z lekka gardłowym wybrzmiewaniem. Od drugiej zwrotki naszym uszom ukazuje się charakterystyczny rytm walczyka, z kolei w ostatniej zwrotce pasmo niskich częstotliwości oprócz wokalu dzielnie podbija hałaśliwy i szorstki w swym wyrazie klarnet basowy, na którym zagrał multiinstrumentalista – Bartosz Straburzyński. Szereg niskich rejestrów to też domena kolejnego utworu, zatytułowanego Chyba. Częstuje nimi zarówno chropowaty, Janerkowy bas, jak i główna melodia, szczególnie w zwieńczeniach fraz, rozlewających się stereofonicznie po kanałach. Utwór zaskakuje niespodziewanymi zwrotami akcji, takimi jak rozmarzone harmonie wokalne w wersie: „dekadencjo moja, wierny psie”, ekspresyjna recytacja od słów: „oddychamy sobie”, czy gęstwina perkusyjnych terkotów na samym końcu. Element chropowatości w całej piosence zapewniają ponadto zgrzyty, najprawdopodobniej wygenerowane przez Bożenę Janerkę na wiolonczeli. Kompozycja, której tytuł to oznaczenie fikcyjnej tonacji – I moll, w warstwie słownej porusza moim zdaniem problematykę człowieka, poszukującego odpowiednich dźwięków w harmonii kosmosu. Jako wielbicielka wtrąceń z terminologii muzycznej, ochoczo wyławiam nazwę tonacji Fis-dur, zaśpiewaną wielokrotnie przez wokalistę delikatnym i jaskrawym falsetem. Co ciekawe jednak, piosenka utrzymana jest w zupełnie innej tonacji – A-dur. Z kolei powtarzające się słowo tytułowe okalają symetryczne, śpiewne, opadające motywy. Dodatkowo każdy z nich zdobi zupełnie inny akord. Interesującym wyznacznikiem stylistycznym jest też udźwięcznienie ostatniej głoski w słowie „skąd”. Warto także zwrócić uwagę na niezwykle barwny neologizm w postaci wyrazu „obadywa”. Formalne zaskoczenie stanowi trwająca zaledwie kilkadziesiąt sekund miniaturka, jakże witalnie zatytułowana Maj. Wokalista raczy nas tu rytmiczną, zamaszystą recytacją, hałaśliwie repetując na przykład sylabę „ma” oraz przyciemniając głoskę „z” w wyrazie „bzy”. Wspomniana przed momentem sylaba staje się za chwilę miękkim pomostem pomiędzy tą a kolejną kompozycją. Jej zagadkowy tytuł brzmi Zabawawa. To jedyny utwór, którego autorem muzyki nie jest Lech Janerka, ale Damian Pielka, znany m.in. z zespołu Muchy. Opisywana piosenka charakteryzuje się taneczną rytmiką oraz pogodną melodią, w ramach której ponownie dają o sobie znać opadające, kwartowe odległości, niepozbawione elegancji. To zdecydowanie najbardziej żwawe dzieło na recenzowanym albumie.

Ani się obejrzałam, a już opisałam Wam połowę płyty Gipsowy odlew falsyfikatu. Pod numerem szóstym widnieje zwiewny walczyk, a dokładniej singlowa i przebojowa piosenka – Dupa jak sofa. Oniryczny baryton Lecha Janerki piętnuje otaczającą go codzienność, uspokajając siebie samego repetowanym szlagwortem: „śpij, śpij, śpij inteligencie”. Zaczepnie podwaja też poszczególne głoski w niektórych wyrazach, na przykład „szukkaj”, nadając im perkusyjny efekt. Niejednokrotnie gitara wykonuje mroczne sekwencje, złożone z najmniejszych odległości pomiędzy dźwiękami, czyli półtonów, z kolei domeną klawiszy są katarynkowe, bezpretensjonalne melodyjki. Nie brakuje tu też niebiańskich harmonii wokalnych, powtarzających w zwieńczeniu utworu słowo „śpij”. Urzekająca przebojowością kompozycja – Wanna na Wawelu, w zwrotkach złożona jest z takiej samej melodii, jak pokaźne fragmenty utworu I moll. Tutaj jednak owe dźwięki brzmią o wiele bardziej żywiołowo ze względu na szybkie tempo całej piosenki oraz żwawy akompaniament instrumentalny. Lech Janerka z galanterią podwaja niejednokrotnie głoskę „n”. Diametralna zmiana melodii dociera do nas od wersu: „najpierw trochę w dół”. Śpiewną, radosną linię melodyczną wzbogacają jaskrawe dźwięki gitary oraz masywna motoryka wiolonczeli. Pora na zło to snująca się niespiesznie ballada, w której znów prym wiodą niskie częstotliwości. Oprócz wokalu zapewniają je malownicze klawisze, chropowaty bas oraz przeszywająca do szpiku kości, zgrzytliwie szorstka wiolonczela. Mimo złowrogich proroctw w tekście, melodia wokalna ani trochę  nie napawa smutkiem, a jej głównym wyznacznikiem są powtarzane dźwięki. Przyszedł czas na absolutne mistrzostwo, czyli kompozycję Lewituj, którą nie tylko uważam za najlepszy utwór w ramach recenzowanej płyty, lecz także jedno z najznakomitszych dzieł Lecha Janerki. Inicjujące całość, natchnione, wręcz anielskie wokalizy wzorcowo imitują tytułowe lewitowanie. Towarzyszą im zamglone płaszczyzny gitary i klawiszy. Chwilę później w całej okazałości objawia się śpiewna linia melodyczna. Już początkowy wers: „nie pamiętam prawie nic” uwydatnia jej melancholię, gdyż wyraz „prawie” oplata charakterystyczny, wznoszący skok o sekstę małą. Z kolei od słów: „a ciebie, wstyd powiedzieć” dostrzegam lekki autoplagiat w postaci dyskretnego nawiązania do melodii niezwykle mi bliskiej kompozycji Labirynty, pochodzącej z (wydanej na początku lat 90.) płyty Ur. Tekst utworu Lewituj kształtuje przenikliwa oraz dojmująca refleksja nad płytkością współczesnych czasów. Podmiot liryczny sięga z sentymentem w przeszłość, gdzie szuka: „tej wiary w dreszcz i pięknych, bo nieostrożnych słów”. Bezsilnie i dosadnie komentuje otaczającą go rzeczywistość: „pusto, aż się krzyczeć chce”. Ów stan rzeczy podkreśla chwytająca za serce głębia smutnych motywów oraz tonący w gęstwinie pogłosu wokal. Po wszechobecnej eskalacji cierpienia pojawia się uspokojenie, słyszalne w subtelnej frazie: „wieczory tu są takie ciche”. Kolejny znak rozpoznawczy stanowi ascetyczna, poruszająca tęsknym rozedrganiem solówka wiolonczeli, a zaraz potem uniwersalna puenta: „lewituj, nie grawituj”. Sążnisty epilog płyty to trwający ponad 10 minut utwór pod tytułem Nie śpię, śpię i nie śpię. Jeden ze znajomych muzyków, z którym wymieniałam się wrażeniami tuż po premierze całego albumu, bardzo trafnie zauważył tu melodyczne i aranżacyjne podobieństwo do niektórych piosenek zespołu Voo Voo. Owa kompozycja rozlewa się bowiem niespiesznie, urzekając podniosłością wiodącej melodii. Królują w niej (już nie po raz pierwszy na recenzowanym albumie) opadające kwartowe skoki, uroczyście rozjaśniające wielokrotnie powtarzane tytułowe słowa. Warto też odnotować swoisty powrót do korzeni, bowiem Lechowi Janerce tylko w opisywanej piosence towarzyszy na gitarze współpracujący z nim niegdyś w zespole Klaus Mitffoch Krzysztof Pociecha. Odrobinę metaliczności zapewniają surowe dźwięki gitary, wzmocnione często kaskadami wiolonczelowych pejzaży. Zresztą początkowo właśnie do wiolonczeli należy motoryczny kontrapunkt, towarzyszący głównej linii melodycznej. Wraz z przebiegiem utworu dają o sobie znać inne warstwy instrumentalne, z których pierwszoplanową rolę odgrywają ostre, elektroniczne dźwięki oraz przepełnione matowością motywy klarnetu basowego, nasilające się w dynamicznych interludiach, czyli przerywnikach instrumentalnych pomiędzy fragmentami wokalnymi. Nagle w siódmej minucie wszystkie instrumenty milkną, by kilka sekund później powrócić i poczęstować nas chłodną, nieco orientalną kodą, a więc definitywnym zwieńczeniem. Pierwszoplanową rolę odgrywają tu chłodne stukoty perkusji, a wokal słychać incydentalnie, wtopiony w nieskończony bezmiar echa. Kompozycja urywa się gwałtownie, bezwzględnie wybudzając nas z lunatycznego letargu.

Płytę Gipsowy odlew falsyfikatu Lecha Janerki uważam za wydawnictwo niezwykle bogate kolorystycznie i wysmakowane w sferze tekstowej, wykonawczej oraz aranżacyjnej. Cienie ludzkiej egzystencji kontrastują tu z obrazami sennych, lunatycznych wizji. Wyczuwalną często słowną gorycz osładzają radosne melodie, bowiem przeważają tonacje wesołe, czyli tzw. durowe. Owe uniwersalne, filozoficzne złote myśli zostały wykonane przez wokalistę ciepłym i wytwornym barytonem, a konglomerat instrumentalnych barw to w dużej  mierze mrok elektronicznych współbrzmień, wzmocnionych często akustycznymi płaszczyznami basu, wiolonczeli, gitary, klawiszy, perkusji, a nawet klarnetu basowego.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.