Maj i czerwiec to dobre miesiące, by pochylić się nad dorobkiem Roberta Brylewskiego. 25 maja celebrujemy bowiem rocznicę jego urodzin, a kilka dni później – 3 czerwca upamiętniamy wydarzenie z 2018 roku, które nigdy nie powinno mieć miejsca, czyli tragiczną śmierć artysty. Postanowiłam więc w niniejszym wpisie przybliżyć fenomen tego twórcy oraz pokrótce opisać pięć moich ukochanych piosenek z jego dorobku.
Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się ze spuścizną Roberta Brylewskiego? To musiał być 2010 rok i słynna płyta Brygady Kryzys, zwana od koloru okładki Czarną Brygadą. Poznałam wtedy kompozycję Centrala i podczas jej słuchania towarzyszyły mi skrajne emocje. Z jednej strony bowiem irytowała mnie monotonia owej piosenki, a z drugiej coś niedefiniowalnego do niej przyciągało. Na tyle zafrapowała mnie Centrala, że zaczęłam stopniowo zgłębiać twórczość, w której maczał palce Robert Brylewski. Obecnie uważam tę piosenkę za jedną z najznakomitszych w dziejach polskiej muzyki, ale do tego wątku pozwolę sobie powrócić nieco później. Zaznajomiona z kultowym albumem Brygady Kryzys, postanowiłam w 2012 roku przeczytać autobiograficzną książkę o Robercie Brylewskim autorstwa Rafała Księżyka, zatytułowaną Kryzys w Babilonie. W trakcie jej lektury sukcesywnie zaczęłam poznawać cały dorobek bohatera niniejszego tekstu. Nie wszystkim zachłysnęłam się od razu, szczególnie w pierwszym kontakcie nie przypadły mi do gustu elementy reggae, których w tej muzyce jest całkiem sporo, ale rychło zaczęłam utożsamiać się z wrażliwością i światopoglądem Roberta Brylewskiego.
Na czym w mojej opinii polega fenomen tego muzyka? Robert Brylewski nie dysponował wszak wybitnymi możliwościami wokalnymi, śpiewał wręcz lekko fałszywym, wątłym, często załamującym się głosem. Grał na gitarze również bardzo prosto, a jego solówki to w dużej mierze misteria bardziej efekciarskiej niźli efektownej improwizacji. Pisane przez niego teksty były z reguły bezpośrednimi, niewymyślnymi frazami, wyłożonymi kawa na ławę i pozbawionymi kwiecistych metafor czy neologizmów. Otóż dla mnie ów twórca miał w sobie coś nieuchwytnego, jego charyzma, magnetyzująca osobowość, dziecięca szczerość i wielkie serce sprawiały, że w tej zasadniczo prostej, wykonanej często chałupniczo i siermiężnie muzyce, wciąż dostrzegam czyste piękno. Mogę nawet napisać, mając na uwadze jeden z pseudonimów owego artysty (Robin Goldrocker), że czegokolwiek się dotknął, zamieniał w muzyczne złoto. Zresztą, pozwolę sobie tutaj na małą dygresję, gdyż ile wcieleń Roberta Brylewskiego, tyle miał on pseudonimów. Brzmieniowo najbliżej mi do jego ksywki Afa, zwięzłej i czytanej tak samo od przodu i od tyłu, a więc będącej palindromem. Wielu ludzi od nazwiska mówiło o nim z kolei po prostu Brylu, natomiast podczas współpracy z Pawłem Kelnerem Rozwadowskim posługiwał się on zdrobnieniem drugiego imienia – Max. Niezależnie od muzyki, jaką uprawiał w danym zespole, wciąż przyświecało mu credo artystyczne – Babilon. Stanowił on metaforę wrogiego systemu, z którym należy rozprawiać się w tekstach piosenek na zasadzie kontestacji. Robert Brylewski śpiewał o rzeczonym Babilonie przez całą karierę, wykrzykując wielokrotnie głośne frazy, wróżące rychły upadek zastanego systemu. No cóż, Babilon w znaczeniu PRL-owskiej rzeczywistości upadł, ale obecnie wciąż na świecie nie jest idealnie, zatem słowa owych utworów z powodzeniem zagrzewają do walki o lepsze jutro.
Obiecałam przedstawić pięć różnych, a jednocześnie najbliższych mi piosenkowych wcieleń Roberta Afy Brylewskiego, więc wywiązuję się niniejszym z tego zadania. Chronologicznie rozpocznę od zespołu Kryzys, w którego muzyce dominowała zimna, bezkompromisowa, garażowa przystępność. Wybrałam swego rodzaju wykrzyknik, bunt przeciwko otaczającej rzeczywistości, czyli utwór o wymownym tytule Mam dość. Tekst do niego napisał erudyta, polonista oraz perkusista rzeczonej formacji – Maciej Góralski, a muzykę skomponował Robert Brylewski. Zresztą dźwięki jego gitary upiększają cały utwór. Układają się one w metaliczne, ekspresyjne akordy, stanowiące harmoniczną warstwę, na kanwie której rozkwita ascetyczna melodia wokalna zwrotek. Już w początkowych wersach wokalista grupy – Mirosław Szatkowski wykrzykuje bolesne prawdy takie jak: „nie można oddychać swobodnie”, a także „nie można umrzeć godnie”. Z owej zimnej muzyki wypływa bunt przeciwko zaściankowości świata, który w refrenie przeradza się w rozpaczliwe powtarzanie słów: „jestem już zmęczony”. Muzycznie refren urzeka mnie melancholijną melodyjnością, pełną motorycznie powtarzanych dźwięków w ramach partii wokalnej. Wzmacniają je dostojne uderzenia perkusji i szorstkie akordy gitary. Po wybrzmieniu dwóch zwrotek oraz dwóch refrenów do głosu dochodzi śpiewna solówka saksofonu, oszczędna w środkach i kunsztownie wykreowana przez Tomka Świtalskiego. Kulminację utworu nabudowują z kolei akordy gitary, spinające całość wyrazistą klamrą.
Mój drugi wybór to przywołana przeze mnie już wcześniej Centrala Brygady Kryzys. Po rozpadzie formacji Kryzys, Robert Brylewski nawiązał współpracę z Tomkiem Lipińskim, który wcześniej był filarem rozwiązanego w owym czasie zespołu Tilt. Pod szyldem Brygada Kryzys wspomniany tandem twórczy wraz z innymi nietuzinkowymi muzykami – saksofonistą Tomkiem Świtalskim, Irkiem Wereńskim (niegdyś grającym w Kryzysie, a obecnie odpowiadającym za piękne dźwięki gitary basowej w zespole Kult), słyszalnym w kilku piosenkach jeszcze jednym basistą Tomkiem Szczecińskim oraz dwoma nieżyjącymi już niestety perkusistami Januszem Rołtem i Jarosławem Ptasińskim, nagrał słynną Czarną Brygadę. Moim zdaniem to album, którego brzmieniowy wyznacznik stanowi selektywna metaliczność, a dziewięć wspaniałych kompozycji układa się w organicznie spójną całość. Niepowtarzalne emocje za każdym razem wzbudza we mnie chociażby utwór rozpoczynający ową fonograficzną perłę, czyli właśnie Centrala. Tekst obrazuje szarość PRL-owskiej rzeczywistości, monotonię wiecznego czekania. Rzeczonemu czekaniu przyświeca jednak konkretny cel, a mianowicie sygnał z centrali. Z racji czasów, w których utwór powstał, tytułowe słowo kojarzy się jednoznacznie z Komitetem Centralnym PZPR, jednak ów uniwersalny przekaz można odczytywać na wiele sposobów. Na przykład religijne osoby ochoczo traktują „centralę” jako Boga, a oczekiwanie na sygnał może wtedy zyskać wymiar adwentowy. Podczas takiej interpretacji należy jednak pamiętać, że obecna w późniejszym wersie deklaracja: „centrala nas ocali” traci swój ironiczny, zgryźliwy wręcz wydźwięk. Osią całej kompozycji są dwa akordy, mantrycznie intonowane przez bas. Na zasadzie cienia oraz rozjaśniającego go światła kontrastują one ze sobą, gdyż pierwszy z nich jest mollowy, a więc smutny i melancholijny, drugi natomiast wesoły, pogodny, w terminologii muzycznej określany mianem durowego. Przy akompaniamencie zaanonsowanych akordów rozbłyskuje motyw przewodni, czyli śpiewna melodia gitary, która przewija się przez cały utwór, na początku miarowo opadając, następnie na chwilę się wznosząc, by finalnie znów opaść w odmęty niskich rejestrów. Na przestrzeni partii wokalnej Tomka Lipińskiego uwagę przykuwa wielokrotnie powtarzany dźwięk. Obrazuje on, moim zdaniem, jednostajność ciągłego czekania, a niezbity dowód na ekspresyjną efektowność stanowi wydłużenie do granic możliwości głosowych centralnej (nomen omen) sylaby tytułowego słowa. Gdzieniegdzie pobrzmiewają też śpiewne melodie saksofonu oraz dynamiczne, perkusyjne grzmoty wybitnego jazzowego muzyka – Janusza Rołta. Ozdobą utworu są wykreowane przez Roberta Brylewskiego dwie charakterystyczne, melodyjne solówki gitary, którym w wersjach koncertowych dodatkowo przyświecał pierwiastek psychodelii. Gdy chociażby słucham koncertowego wykonania opisywanego utworu, które miało miejsce z okazji 30-lecia fonograficznego debiutu Brygady Kryzys w Radiowej Trójce, nie mogę przejść obojętnie obok gitarowych improwizacji Brylewskiego, obfitujących w szlachetne ornamenty oraz żarliwie rozedrgane dźwięki, czasem jaskrawe, utrzymane w wysokim rejestrze, to znów ostre, niskie, niepozbawione tajemniczości. W kontekście Centrali jeszcze tylko dopowiem, że tak na dobrą sprawę ów przekaz z racji obecnego w tekście czasownika „ufamy” wciąż napawa mnie nadzieją, że kiedyś na świecie będzie lepiej.
Ze spuścizny zespołu Izrael mój wybór padł na kompozycję Wolny naród z drugiego albumu formacji, zatytułowanego Nabij faję. Tekst utworu nie zdezaktualizował się ani trochę i wciąż urzeka mnie szeregiem złotych myśli. Przede wszystkim na uwagę zasługuje tytułowy szlagwort, wtłoczony w dość kanciaste składniowo, ale właśnie dlatego trafne w swej prostocie, zdanie: „wolny naród musi być”. Robert Brylewski zagrzewa tu do walki przedstawicieli młodego pokolenia, wykrzykując: „młody, przebudź się”! Przemyślenia autora urzeczywistniają również pytania retoryczne, takie jak: „co powiedzą przyszłe generacje, co powiedzą przyszłe pokolenia o segregacji i dyskryminacji”? Zwrócę też uwagę na prawdziwość słów, które w obecnej, pandemiczno-wojennej dekadzie zdają się brzmieć jeszcze donośniej: „wojna zabija dobre uczucia, strach rozgania człowiecze zjednoczenie”. Warstwę aranżacyjną kształtują najpierw delikatne dźwięki basu, do których rychło dołącza perkusja, wsparta po chwili śpiewną melodią sekcji dętej blaszanej. Naszym uszom ukazuje się tu też melodica, czyli instrument, który brzmieniowo przypomina akordeon. Owe motywy wykreował Robert Brylewski, by chwilę później zaintonować oszczędną w środkach i ozdobioną szorstką chrypką partię wokalną. Gdzieniegdzie surową ostrość jego dźwięków rozjaśnia drugi, urzekający eteryczną subtelnością głos. Należy on do zjawiskowej wokalistki – Vivian Quarcoo, której barwne melodie niejednokrotnie upiększały piosenki zespołu Izrael. Nagły zwrot akcji następuje w momencie, gdy Robert Brylewski wieńczy słowo „przemocy” gardłowym warkotem. Wówczas partia wokalna milknie i słychać wyłącznie instrumentalne dźwięki. Melodica wykonuje na wskroś klezmerskie solówki, niejednokrotnie przekomarzając się z gitarą, a wyrazisty rytm wybijany jest na congach, czyli egzotycznym bębnie afrykańskim. Zresztą, to właśnie do tych rytmicznych dźwięków należy spektakularne postawienie kropki nad „i” w opisywanej piosence.
Kolejnym ważnym zespołem, który przez lata współtworzył Robert Brylewski, była Armia. W kontekście tej grupy najbliższym mi albumem jest Legenda. Z owej płyty pochodzi prawdziwy piosenkowy egzorcyzm – Opowieść zimowa. W warstwie literackiej pojawia się tu odwołanie do dnia Św. Łucji, który przypada 13 grudnia. Zgodnie z ludowymi wierzeniami jest to jednocześnie dzień narodzin słońca, a szatan ma największe szanse zapanować nad światem. Pełni obaw ludzie często wówczas odprawiali egzorcyzmy. W tekście utworu Armii nie brakuje grozy i strachu, urzeczywistnionych choćby za sprawą pytań retorycznych: „czy ryby jeszcze drżą w oceanie” oraz „czy będę jeszcze twoim przyjacielem”? Zresztą już pierwszy wers: „jest w lesie ptak”, zaczerpnięty z poematu Iluminacje Arthura Rimbauda, zachęca słuchaczy do chłonięcia całej tej (znów nomen omen) opowieści. Zgodnie ze złowróżbnym nastrojem zawartym w słowach, oprawę muzyczną często wzbogacają tu najmniejsze odległości pomiędzy dźwiękami, czyli pełne niepokoju półtony. Już początkowe motywy fascynują motoryką. Zostały one ascetycznie i podniośle wykreowane przez Roberta Brylewskiego na gitarze elektrycznej za pomocą szorstkich przesterów. Ich zwieńczenie stanowi druga gitarowa partia, przepełniona ognistymi, metalicznymi akordami. Zagrał ją na gitarze akustycznej Jan Żyżelewicz, brat perkusisty Armii. O wokalnej linii melodycznej Tomasza Budzyńskiego można napisać, że obfituje w minimum dźwięków oraz maximum przekazu, a ekspresyjna, gardłowa chrypka wzmaga sugestywną dekadencję słów: „zabija świat”. W połowie utworu następuje wyciszenie, którego rytmiczną ostoją są równomierne uderzenia perkusji Piotra „Stopy” Żyżelewicza. Powyższa intymność nie trwa jednak długo, bo już po chwili przesterowany motyw przewodni gitary sprawia, że kompozycja wraca na początkowe dźwiękowe tory. Finalny akord urzeka pogodną świetlistością i patetycznym, jakże powolnym wybrzmiewaniem. Do mojego omówienia Opowieści zimowej pozwolę sobie dorzucić pewną ciekawostkę. Przy okazji wydanej ostatnio antologii zespołu Armia ukazało się demo tej kompozycji, ochrzczone tajemniczym (po dziś dzień funkcjonującym w żargonie formacji) kryptonimem Okna. Już ową pierwszą, z lekka nieokrzesaną wersję cechuje wszechobecny mrok, a surowość wzmagają niedostrojone dźwięki gitary, jak również motoryka automatu perkusyjnego. Znakomicie jest obcować z zarodkiem piosenki, która dopiero później zamieni się w siedmiominutowy egzorcyzm, niepozbawiony aury średniowiecznego gotyku.
Z pewnością po moich opisach monumentalnych kompozycji pokroju Opowieści zimowej i Centrali przydałaby Wam się jakaś odskocznia, piosenka odrobinę lżejszego kalibru. W sukurs przychodzi piąty, a więc ostatni utwór na mojej liście, czyli Złoto ulicy. Opisywana kompozycja pochodzi z późniejszego okresu działalności bohatera niniejszego artykułu. Zasiliła ona płytę z 2002 roku, a więc już z obecnego stulecia, którą zespół Świat Czarownic nagrał wspólnie z Robertem Brylewskim. Po charakterystycznym perkusyjnym nabiciu, utwór Złoto ulicy rozpoczyna połyskująca niczym tytułowe złoto, ale jednocześnie pełna mrocznego rozedrgania melodia gitary elektrycznej, antycypująca to, co za chwilę usłyszymy w refrenie. Gitarowe dźwięki wzbogaca dodatkowo jeszcze jedna, nieco ostrzejsza w swym wyrazie warstwa tego instrumentu, a także wyrazisty puls sekcji rytmicznej. Partię wokalną pierwszej zwrotki inicjuje zaklinający szarą rzeczywistość wers: „zawsze niech cię strzeże pozytywna moc”. Głos Roberta Brylewskiego w całej piosence brzmi chwiejnie, łagodnie, a niektóre dźwięki zaostrza charakterystyczna chrypka. Słowa opisywanego utworu to gorąca prośba podmiotu lirycznego do ukochanej osoby, by nigdy nie zgubiła zalewających jej serce uczuć. Wiarygodność tego ciepłego przekazu podkreśla egzaltowana fraza: „kocham cię nieprzytomnie”. W warstwie muzycznej nośnikiem przystępności jest świetliście pogodny refren. Daje tutaj o sobie znać druga partia wokalna, dyskretnie wspierająca wiodącą melodię. Ciekawym detalem brzmieniowym są lekko zamglone wyrazy: „całe złoto ulicy”, słyszalne niczym przez słuchawkę telefoniczną. W kolejnym refrenie uwagę przykuwa drobna zmiana melodii na słowach: „przecież wiesz”. Gdy wybrzmi jeszcze jedna zwrotka, ostatnie refreny powtarzają się wielokrotnie. Tym razem kluczowe wyrazy: „całe złoto ulicy” często upiększają szorstkie, nieprzyjemne dla ucha dźwięki gitary, niejako zakłócające porządek śpiewnej melodii. Takie niezgodne współbrzmienia w muzycznej nomenklaturze określane są mianem dysonansów i moim zdaniem ich tutejsze zastosowanie celowo przybrudza urokliwy, wpadający w ucho fragment. Definitywne domknięcie utworu stanowią gitarowe płaszczyzny, zarówno subtelnie melodyjne, jak i hałaśliwie akordowe. Słyszalne są one na tle dynamicznych uderzeń perkusji.
Omówienie pięciu najbliższych mi utworów z udziałem Roberta Brylewskiego jako wokalisty, gitarzysty, autora tekstów oraz kompozytora, miało na celu pokazać, jak różnorodnych pod względem muzycznym ścieżek imał się ów twórca. Była to garażowa surowość zespołu Kryzys, mistyczna psychodelia Brygady Kryzys, transowość stylistyki reggae spod znaku grupy Izrael oraz monumentalna dostojność i uporządkowanie zespołu Armia. Z kolei w tekstach prezentował on uniwersalne prawdy, z jednej strony stanowiące chęć walki z bezwzględnym Babilonem, z drugiej natomiast te słowa po dziś dzień są kluczem do lepszego świata, który możemy próbować zmieniać za pomocą małych kroków, żyjąc uczciwie i w zgodzie ze sobą. Pragnę też zaznaczyć, że w powyższych akapitach dotknęłam jedynie wierzchołka góry lodowej, ponieważ Robert Brylewski zaznaczył swoją obecność jeszcze w wielu innych projektach, o których może za jakiś czas napiszę na łamach niniejszego bloga. Pomimo tego, że obecnie bohater mojego sążnistego tekstu niestety bryluje już z innymi wspaniałymi artystami w Największej Orkiestrze Świata, jego muzyka wciąż ma szansę poruszać serca nowych generacji. Cieszą więc różnego rodzaju inicjatywy, upamiętniające tę twórczość w postaci płyt, koncertów, książek, artykułów oraz luźnych spotkań w gronie entuzjastów owych dźwięków. W tym miejscu na uwagę zasługuje również fakt, iż Grand Festival Róbrege nosi imię Roberta Brylewskiego. Mistyczny wizjoner, czarodziej rozmarzonych dźwięków oraz pełen ciepła i wrażliwości człowiek, zawsze trochę w podziemiu i z dala od głównego nurtu, w każdej sytuacji postępujący zgodnie ze swym światopoglądem – taki dla mnie był, a za sprawą wiecznie żywych piosenek wciąż jest, Robert Brylewski.