Doznanie balladowego wcielenia wirtuoza gitary
Jako że miesiąc temu swoją premierę miała najnowsza płyta Marka Knopflera – niezwykle mi bliskiego twórcy, postanowiłam powrócić do całej jego solowej dyskografii. Wybrałam z niej pięć moich ulubionych piosenek i w poniższych akapitach napiszę o nich nieco więcej.
Kiedy spoglądam na sporządzoną przez siebie listę ukochanych utworów Marka Knopflera, zauważam, że wybrałam jedynie liryczne i rozmarzone ballady. Nie da się ukryć, właśnie do intymnej odsłony szkockiego mistrza gitary jest mi najbliżej. Ponadto pochodzą one niemal wyłącznie z albumów, wydanych w obecnym stuleciu. Dlaczego niemal? Pierwsza zaproponowana przeze mnie kompozycja światło dzienne ujrzała bowiem na pograniczu wieków, ozdabiając swym kunsztem wydaną w 2000 roku płytę Sailing to Philadelphia, całościowo najsilniej oddziałujący na moje emocje album artysty. Niechaj reprezentantką tego wydawnictwa będzie wzruszająca do łez wędrówka ku piaskom Nevady. Warstwa tekstowa melancholijnej pieśni Sands of Nevada, jak to często bywa w przypadku wyrafinowanej poezji, nie jest jednoznaczna. Mamy tu jednak do czynienia z konkretnym, przewijającym się motywem przewodnim w postaci pieniędzy, często nietrwałych i ulotnych, niczym symboliczne, tytułowe piaski Nevady. Ascetyczną oprawę muzyczną tworzą malownicze dźwięki klawiszy oraz metaliczne akordy gitary akustycznej. Melodia zwrotek płynie niespiesznym, lirycznym strumieniem za sprawą niskiego tembru głosu wokalisty. Podniosłość wzmagają z kolei kwartowe oraz kwintowe skoki, często słyszalne na początku fraz, zaśpiewane z nieziemską precyzją. Niektóre słowa zostały również ekspresyjnie zaakcentowane, dla przykładu wymienię „drifting”, czy „mystery”. Sentymentalną aurę zwrotek, a także instrumentalnych przerywników, tylko przez chwilę rozświetla nagła zmiana nastroju. Kreuje ją pogodna melodia, dająca o sobie znać od wersu: ”her dice were red rubies”. Tuż po tym nagłym zwrocie akcji, konglomerat aranżacyjnych barw upiększają glissanda, czyli płynne prześlizgnięcia pomiędzy dźwiękami, zagrane na gitarze hawajskiej. Ich sprawcą jest utalentowany muzyk – Paul Franklin, współpracujący z Knopflerem także na wielu jego późniejszych albumach.
Gdybym miała wybrać jeden, najbliższy mi utwór z solowej spuścizny bohatera moich dzisiejszych rozważań, bez chwili wahania wskazałabym Remembrance Day. Tekst owej kompozycji nawiązuje do narodowego, brytyjskiego święta, które (zupełnie jak nasz rodzimy dzień odzyskania przez Polskę niepodległości) obchodzony jest 11 listopada. Upamiętnia on wszystkich brytyjskich żołnierzy, poległych podczas wojen. Wokalista zadumanym głosem wymienia imiona niektórych z nich i zapewnia gorliwie: „we will remember them”, czyli w tłumaczeniu na polski: „będziemy o nich pamiętać”. Tę uczuciową deklarację oplata nostalgiczny, niezwykle przystępny, opadający motyw, pełen dystyngowanych, usytuowanych blisko siebie, powoli wybrzmiewających dźwięków. W kulminacji oprócz Knopflera przejmująco zaintonował go chór dziecięcy, precyzyjnie dublujący linię melodyczną wokalisty. Gdy z kolei wytężymy uszy, z pewnością dotrze do nas męski drugi głos, tęsknym powabem upiększający główną melodię refrenu. Instrumentalnie króluje tu zgrzytliwie łkająca gitara elektryczna, wsparta jaskrawymi akordami gitary akustycznej. Z czasem owe warstwy wzbogacają motoryczne postukiwania perkusji, a gdzieniegdzie słychać też rozedrgane, klawiszowe płaszczyzny. Darzę ten utwór szczególną estymą, gdyż nie przestaje zachwycać mnie swoim pięknem, ale jako ciekawostkę dodam, że cenię go jeszcze z jednego powodu – był pierwszym, usłyszanym przeze mnie kiedykolwiek dziełem, zaśpiewanym przez Marka Knopflera.
Problematyka pieniądza, traktowanego niczym bóstwo, przyświeca piosence Kingdom of Gold z albumu Privateering. Celtyckość utworu jest tu zasługą dwóch czynników. Po pierwsze – świetlistością urzekają skrzypcowo-fletowe przerywniki instrumentalne, obfitujące w szlachetne ornamenty oraz quasiśredniowieczny sznyt. Po drugie natomiast – melodia wokalna oparta jest w dużej mierze na uroczystych, rozłożonych akordach. Całość przepływa równomiernie w rytmie przebojowego, naszpikowanego symetrycznymi motywami walca. Knopfler nabudowuje swą mistyczną opowieść łagodnym głosem, często podkreślając pierwsze sylaby niektórych słów. Tytułowe wyrazy zostały z kolei wyeksponowane za sprawą dostojnego chórku, gęstym echem repetującego solowe frazy. Liryczne zwieńczenie należy do chóralnych współbrzmień, przypieczętowanych płaczliwymi dźwiękami fletu.
Chociaż uważam, że dwie ostatnie płyty Marka Knopflera są nierówne, na obu można znaleźć kilka zapierających dech w piersiach kompozycji. Z albumu Down The Road Wherever wybrałam absolutny antyprzebój, trwający pięć minut utwór Drovers’ Road. Kiedy docierają do mnie początkowe dźwięki Knopflerowskiej gitary elektrycznej, czuję, jakbym słuchała klasycznych piosenek formacji Dire Straits. Delikatność owych motywów kojąco otula, po chwili dając pole do popisu partii wokalnej, przepełnionej płynnością, ale też jakąś nieuchwytną tęsknotą. Linia melodyczna ponownie ocieka melancholią, tylko czasami zostaje rozświetlona kaskadami pogodnych, czyli durowych, akordów. Z innych warstw opisywanego dzieła ochoczo wyłuskuję skrzypcowo-fletowe dźwięki, znów dodające całości celtyckiego charakteru. Łapczywie łowię też wielokrotnie powracający na zasadzie refrenu motyw przewodni, w ramach którego słychać na przykład tytułowe wyrazy. Wytworność wzmaga wykonanie go przez wokalistę głębokim i aksamitnym barytonem.
Przyszedł czas na moją ulubioną piosenkę z najnowszej, wydanej w 2024 roku płyty Marka Knopflera, zatytułowanej One Deep River. Po raz kolejny upodobałam sobie balladę, a jej enigmatyczny tytuł to Tunnel 13. W poetyckich strofach została tu zaklęta krwiożercza historia przestępczego napadu w pogoni za złotem, które ponownie jawi mi się jako symbol próżności. Osobistym charakterem zaskakuje zupełnie niespodziewana puenta: „tunel 13 jest miejscem w piosence, skąd pochodziła piękna sekwoja do mojej gitary”. Melodię zdobi rozdzierający smutek, uwydatniony choćby w słyszalnych często półtonach, najmniejszych odległościach pomiędzy dźwiękami. Rzeczony półton otacza na przykład zwieńczenie wyrazu „Siskiyou” i pierwszą sylabę słowa „mountains”. Śpiewności linii melodycznej sprzyjają też (kolejny raz przeze mnie anonsowane) rozłożone akordy. Malownicze motywy gitary elektrycznej korespondują z delikatnością partii wokalnej, jednak wspomniany instrument pozwala sobie na odrobinę ekstrawagancji podczas przełamujących sentymentalny nastrój masywnych, przesterowanych warkotów. Utwór klamrowo spina melodia żeńskiego chórku, ascetycznie łkającego na samogłosce „a”.
Mark Knopfler to dla mnie król niepodrabialnego brzmienia, zarówno w obrębie gitary, jak i wokalu. Kreowane przez niego gitarowe partie imponują efektownością, ale też malowniczością. Często obcujemy tutaj z kunsztem nakładających się na siebie dźwięków gitary akustycznej oraz elektrycznej. W tych pierwszych dominuje metaliczność, drugie natomiast, silnie kojarzące się z macierzystą formacją bohatera mojego wpisu – Dire Straits olśniewają aksamitnym liryzmem oraz rozedrganiem. Nie należy także pominąć milczeniem głębokiego, chrapliwego, Knopflerowskiego barytonu. Dzięki swym charakterystycznym możliwościom głosowym, Twórca niczym bard przeprowadza nas przez łagodnie snute, poetyckie strofy. W przeanalizowanych powyżej piosenkach prym wiedzie balladowość, jednak warto zaznaczyć, że twórczość Marka Knopflera to również ekspresyjne utwory z czytelnym pierwiastkiem rytmicznym. Choć artysta na swoich ostatnich albumach pozostaje w bezpiecznej strefie komfortu i nie proponuje rozwiązań odległych od wypracowanego przez lata stylu, właśnie w takim pielęgnowaniu autorskich patentów tkwi dla mnie siła jego baśniowej, śpiewnej muzyki, której nobliwa refleksyjność nierzadko wzrusza mnie do łez.