Doznanie anielskiej zwiewności w czarownych oparach duchowości
Markéta Irglová to czeska artystka, której aktorsko-wykonawcze umiejętności dotarły do szerszego grona odbiorców za sprawą filmu Once. Wizytówkę owej ekranizacji stanowi wszak nagrodzona Oscarem piosenka Falling Slowly, rozczulająca ballada, pełna niebiańskich, wielogłosowych współbrzmień dublińskiego muzyka – Glena Hansarda oraz wyżej wspomnianej wokalistki. To jednak nie Once będzie przedmiotem mojej dzisiejszej recenzji, bowiem pragnę skoncentrować się na drugim, wydanym w 2014 roku, solowym albumie Markéty Irglovej, frapująco zatytułowanym Muna.
Wszystkie trzy wydane dotychczas studyjne płyty, Markéta Irglová opatrzyła zwięzłymi, czteroliterowymi tytułami. W przypadku jej drugiego albumu mamy do czynienia z islandzkim słowem, oznaczającym „pamiętanie”. Istotnie, są to dźwięki godne zapamiętania, które w ostatnich miesiącach szczególnie mnie poruszyły. Muna bywa niejednokrotnie (także przez samą artystkę) określana mianem albumu spirytualnego, gdyż tekstowo obfituje w szereg egzystencjalnych, duchowych przemyśleń, natomiast podniosłą atmosferę muzyczną kreują przestrzenne kolory różnorodnych instrumentów, gęste harmonie wokalne, ale przede wszystkim aksamitny, lekko klasycyzujący, jaskrawy głos Markéty Irglovej. Nie chcąc niczego uszczknąć z tego muzycznego piękna, napiszę chociaż kilka zdań o każdym z jedenastu utworów.
Kompozycja Point of Creation rozpoczyna się uroczystymi odgłosami bicia kościelnych dzwonów. Przy ich wtórze dochodzą do głosu chóralne melodie. Jednym z najbardziej wyrazistych momentów jest słyszalna od 17. sekundy utworu pieśń z Taizé, pełna majestatycznie repetowanych dźwięków, znana w polskim tłumaczeniu jako Oto jest dzień, który dał nam Pan. Warto dopowiedzieć, że owo chóralne wykonanie, tak zgrabnie wplecione w narrację utworu, wokalistka nagrała podczas mszy we francuskiej katedrze Notre Dame. Kolejną muzyczną warstwą są ascetyczne dudnienia organowych akordów, na których tle wykonawczyni prowadzi podniosłą, aczkolwiek liryczną melodię. Głos Markéty Irglovej rozczula malowniczą płynnością, a wzniosłe frazy niesymetrycznie przedzielają ekspresyjnie nabierane przez nią oddechy. Niewielkie odległości pomiędzy dźwiękami kontrastują z pompatycznymi, kwintowymi skokami, a przesiąknięty gracją ukłon w wyrazie „me” dopełnia chwytająca za serce wokaliza na samogłosce „u”, z czasem wzbogacona gęstą zawiesiną harmonii wokalnych. Wielowymiarowej warstwie słownej, dążącej do zagłębienia się w początek ludzkiej egzystencji, przyświeca chóralna, mantrycznie powtarzana puenta: „you can have whatever you can dream of”. To idealistyczne, odrealnione przesłanie, tłumaczone jako: „możesz mieć wszystko, o czym tylko zamarzysz”, nieustająco napawa mnie optymizmem. Z nobliwego nastroju raptownie wyrywają nas perkusyjne terkoty oraz dźwięki fortepianu, stanowiące początek antywojennego (niekoniecznie w aspekcie konfliktu zbrojnego, lecz bardziej wojny na płaszczyźnie duchowo-mentalnej) utworu Time Immemorial. Tęskną, zaśpiewaną łagodnie linię melodyczną oprócz wspomnianych pejzaży nierzadko otaczają metaliczne motywy gitary akustycznej. Tutaj także nastrój kreują chóry, nieco bardziej kameralne niż poprzednio, ale również oczarowujące kunsztowną przestrzennością. Kulminację utworu zdobią symfoniczne płaszczyzny instrumentów smyczkowych, a w partii perkusji odzywają się często tubalne salwy tajemniczych grzmotów. Kompozycja The Leading Bird równomiernym rytmem perlistych motywów fortepianu kołysze w rytmie walca. Nostalgiczna melodia chwyta za serce strojnością harmonii wokalnych. Najbardziej fascynują mnie ornamentalne zwieńczenia poszczególnych fraz, rozłożyście oraz synchronicznie wybrzmiewające w wielogłosowym anturażu. Akompaniament nabudowują statyczne, choć niepozbawione dobitności instrumenty smyczkowe, niebiańsko wzlatujące ponad namalowanymi w tekście krajobrazami.
Pod numerem czwartym na recenzowanej płycie można odnaleźć zjawiskowej urody pieśń, zatytułowaną Fortune Teller, którą uważam za najpiękniejszą kompozycję w całym dorobku Markéty Irglovej. De facto jej osnową jest uporczywa melodia fortepianu, funkcjonująca jako tzw. ostinato, czyli konsekwentnie repetowany, nośny i zwięzły odcinek, tutaj akurat słyszalny w niskim rejestrze. Równolegle z nim klawisze grają jeszcze jedną, ozdobną frazę, przyciemnioną gdzieniegdzie orientalnymi półtonami, czyli najmniejszymi odległościami pomiędzy dźwiękami. Trudno słowami opisać soniczną gęstwinę instrumentalnych barw tej w gruncie rzeczy subtelnej introdukcji, ale warto wyróżnić banjo – strunowy instrument, urzekający brzmieniową eterycznością, a także raptownie zgłaśniane, ogniste dźwięki, należące do chrapliwych smyczków. Co ciekawe, niekonwencjonalna artykulacja smyczkowych płaszczyzn łudząco przypomina brzmienie akordeonu. Kiedy jednak szczegółowo przewertowałam wkładkę do albumu Muna, nie znalazłam na niej żadnych akordeonowych tropów, dodatkowo późniejsze, smyczkowe skowyty tylko utwierdzają mnie w powyższym przekonaniu. Jeśli chodzi o sferę rytmiczną, prym wiodą perkusyjne poklaskiwania rodem z Hiszpanii. Oniryczna melodia wokalna snuje się niespiesznie, od pierwszego wersu skłaniając do głębokich przemyśleń: „close your eyes and think of the future”. Tekst wszak porusza problematykę funkcjonowania człowieka w świecie, a ściślej rzecz ujmując niemożności przewidzenia, kim będziemy za 10 lub 20 lat. Należy więc kurczowo trzymać się bezcennych, duchowych bogactw, takich jak życie w zgodzie ze sobą oraz poszukiwanie prawdziwej miłości. Te filozoficzne prawdy wspaniale współgrają z żarliwą oprawą muzyczną, której domenę (jak już wcześniej zasygnalizowałam) stanowi folkowy sznyt. W zwrotkach współistnieją dwa akordy; pierwszy jest durowy, a więc brzmi pogodnie i świetliście, drugi natomiast cechuje mollowa, sentymentalna melancholia. Dynamicznym, perkusyjnym uderzeniom wtórują nastrojowe płaszczyzny fortepianu. Głos wokalistki olśniewa anielską łagodnością, a słodycz wysokich rejestrów daje o sobie znać w szlachetnym, nieco rozchwianym ornamencie na słowie „twenty”. Nośny, perfekcyjnie skomponowany refren tworzą niewielkie odległości pomiędzy dźwiękami, przełamane uroczystymi, kwartowymi skokami, obecnymi na początku większości fraz. Intrygującym detalem jest wytworne eksponowanie przez artystkę ostatnich sylab niektórych wyrazów, zakończonych na „er”, takich jak: „hunter”, czy „explorer”. Ponadto wykwintny melizmat (szeroki ozdobnik) okala wyraz „satisfying”, z kolei zwieńczenie opisywanej części kształtuje statyczność melodii, dzięki której jeszcze większą siłę rażenia ma dosadne słowo „love”, otoczone nieziemskimi, dołączającymi warstwowo wielogłosami. Cały refren upiększa też banjo, brzmiące dźwięcznie i krystalicznie czysto. Kolejna myśl muzyczna to chóralne kanonady repetowanych dźwięków. Z ich spazmatycznego skandowania łapczywie wyławiam dwukrotne wystąpienie wyrazu „desire”. Najbardziej lirycznym komponentem utworu jest orientalna, rozlewająca się marzycielsko wokaliza, należąca do wykonawczyni o irańskich korzeniach – Aidy Shahghasemi. Owym medytacyjnym, bezkresnym, ozdobnym pejzażom wokalnym towarzyszy znane z instrumentalnej introdukcji, podniosłe ostinato fortepianu. Następnie ponownie odzywa się refren, najpierw jako natchniona wokaliza, a później słyszalny już w pełnej krasie, choć częściowo ze zmienionym tekstem. Zaraz potem rozbrzmiewa chóralny odcinek. Jego dźwięki narastają, w zwieńczeniu uskuteczniając szorstki dysonans, przez który dosłownie na chwilę gubi się wyjściowa tonacja całego dzieła. Konsternację łagodzą jednak powracające jak bumerang instrumentalne warstwy, słyszalne na początku utworu. Dzięki nim bezpiecznie lądujemy w przyjaznych, melodycznych ramach. Posuwista repetytywność owych dźwięków, dodatkowo wzmocniona szorstkimi, smyczkowymi zgrzytami, domyka tę wielobarwną, nietuzinkową kompozycję.
Malownicze motywy fortepianu kształtują eteryczną piosenkę Without a Map. Z uwagą wsłuchuję się tu w perfekcyjne wybrzmiewanie zakończeń fraz. Czasem wokalistka przypieczętowuje je klarownym, pełnym głosem, częściej jednak teatralnie wycisza ostatnie słowa, lub zdobi finezyjnymi ornamentami. Kiedy narracja utworu zagęszcza się, chóralne współbrzmienia dialogują z wiodącą linią melodyczną, a instrumenty smyczkowe podtrzymują nobliwy charakter. Elementem zaskoczenia jest niespodziewana, podniosła kontrmelodia chóru, intonująca modlitwę Ojcze nasz w języku angielskim. Przeplatają się zatem wątki religijne z uniwersalnymi prawidłami, takimi jak poruszający wers: „the only map you need is love”. Atrybutami zwartej formalnie kompozycji Remember Who You Are są: wyrazisty puls perkusji, szczególnie na początku rozjaśniany natchnionymi dzwoneczkami, malownicze pejzaże instrumentów smyczkowych oraz wielogłosowe epizody, dialogujące z solowymi sekwencjami. Harmonie wokalne królują m.in. podczas ogromnej liczby powtórzeń tytułowego wersu, mającego w sobie dźwiękowe znamiona posępności. Kameralne, solowe cząstki rozkwitają dzięki perlistym ornamentom, jak również quasioperowym motywom w wysokim rejestrze. Za jedną z najznakomitszych melodii niewątpliwie uznaję utwór Mary. W odzwierciedleniu wszechobecnego liryzmu i piękna pomagają malownicze dźwięki fortepianu, później wsparte onirycznymi pejzażami harfy. Uroczysta linia melodyczna zwrotek i refrenów rozbrzmiewa w wykwintnym dwugłosie, od czasu do czasu czarując intymnością lapidarnych ozdobników, ubarwiających choćby tytułowe słowo. Dowodem na warsztatową sprawność artystki są tu również aksamitne, jakże nastrojowe wokalizy.
Już kilkakrotnie w kontekście płyty Muna wspominałam o szlachetności wokalnych wielogłosów. To bowiem dla mnie brzmieniowa wizytówka całości. Niechaj dowód na potwierdzenie mojej tezy stanowią m.in. początkowe frazy piosenki Phoenix, zainicjowane przestrzennymi harmoniami wokalnymi a cappella (bez towarzyszenia jakiegokolwiek instrumentu), które z jednej strony przywodzą mi na myśl muzykę celtycką, z drugiej natomiast odwołują aż do średniowiecznej tradycji śpiewu w równoległych kwintach. Po kameralnym początku, dźwiękową gęstwinę zapewniają instrumenty z przewagą folkowych motywów gitary akustycznej. W rytmicznych ryzach utwór trzymają miarowe klekoty perkusji. Gdy nostalgiczna melodia ulega zmianie od słów: „when you said”, następuje wówczas jej rozświetlenie, ponieważ nabiera pogodnego charakteru. Jasność przeplata się tu z ciemnością, tak jak życie ze śmiercią, o których mowa w tekście. Tytułowy feniks to metafora miłości, która jeśli tylko jest prawdziwa, zawsze powstanie, by odrodzić się na nowo. Niezwykle sugestywnie zostały tu przedstawione kruchość i ulotność ludzkiego życia. Kiedy natomiast w kulminacji milkną słowa, godnym ich zamiennikiem jest tęskna wokaliza, oparta na zupełnie nowej melodii, przesiąkniętej celtycką śpiewnością. Na końcu instrumenty delikatnie przypominają wiodącą linię melodyczną, przestrzennie kreśląc puentę, w której dźwięki wyrażają więcej, niż wszelkie mądre sentencje. Chwilę balladowego, sielankowego oddechu przynosi utwór Seasons Change. Zwiewny walczyk tworzą fortepianowo-gitarowe współbrzmienia, a niewielkie (sekundowo-tercjowe) odległości pomiędzy dźwiękami kontrastują z kwartowymi skokami, dodającymi podniosłości zwieńczeniom fraz. Zakończenie utworu należy do urokliwej, z lekka fałszywej wokalizy na sylabie „la”, wykonanej przez dziecięcy głos i przenikającej się z figlarnymi odgłosami śmiechu. Niebiańskie, szmerowe odgłosy natury rozpoczynają piosenkę Gabriel. Rychło dołączają do nich metaliczne dźwięki gitary akustycznej oraz kunsztowne, tęskne wielogłosy, układające się w symetryczne motywy. Wtem, ruchliwość partii wokalnej bierze górę, a konglomerat instrumentalnych barw wzmacniają pompatycznie mroczne, ostre melodie puzonu. Następnie stukoty perkusji raczą nas wyrazistym pulsem, a linia melodyczna z gracją wznosi się, repetując pytanie: „who is this”. Wokalne motywy wielokrotnie poprzedzają hejnałowe kaskady powtarzanych dźwięków puzonu, naprzemiennie z (również wykonanymi na wspomnianym instrumencie) sensualnymi glissandami, czyli płynnymi prześlizgnięciami pomiędzy dźwiękami. Epilog recenzowanego wydawnictwa jest aksamitną, wpadającą w ucho balladą, zatytułowaną This Right Here. Pogodny nastrój nabudowuje tu gitara wespół z fortepianem, a marzycielski, tylko chwilami rozedrgany głos wokalistki snuje gładką narrację, zawisając na niektórych samogłoskach. Kilkadziesiąt ostatnich sekund utworu przejmują symfoniczne, orkiestrowe płaszczyzny. Na pierwszy plan wysuwa się anielska harfa oraz instrumenty smyczkowe, a hałaśliwy, stały puls wyznacza egzotyczny bębenek o nazwie daf. Całą tę katarktyczną wędrówkę klamrowo spina odrealniona złota myśl, znana z pierwszego utworu: „you can have whatever you can dream of”.
Album Muna Markéty Irglovej każdorazowo jest dla mnie fascynującą, duchową podróżą w głąb siebie. Religijność łączy się tutaj z uniwersalnymi poszukiwaniami własnej tożsamości, a wielu posępnym wątkom przyświeca miłość, nadzieja, jak również podążanie ku najskrytszym pragnieniom. Nie sposób wymienić wszystkich muzyków, którzy wykreowali pokaźną gamę symfoniczno-chóralnych kolorów, upiększając główne melodie wykwintną podniosłością. Głos Markéty Irglovej cechuje natomiast anielska jaskrawość, quasioperowy sznyt i zwiewna ornamentyka. Muna jest płytą, gdzie wielowarstwowe harmonie wokalne zostały sowicie udekorowane inspiracjami muzyką etniczną oraz klasyczną. Jeśli lubicie takie dźwiękowe połączenia, koniecznie sięgnijcie po to wydawnictwo, na wskroś melodyjne, niepozbawione nobliwości oraz wzruszających do łez, autentycznych emocji.