Płyty

Doznanie anielskich dźwięków, o których istnieniu słyszało niewielu

19 lipca 2023
Kiedy myślę, że wszystko, co dźwiękowo najpiękniejsze, już w swoim życiu usłyszałam, nagle pojawia się wstrząs. Muzyka-bohaterka mojego dzisiejszego wpisu spłynęła na mnie za sprawą osoby bliskiej memu sercu, której na wstępie chciałabym podziękować za zarażenie mnie miłością do tych nieziemskich melodii. Jak mniemam, nazwa zespołu Shelleyan Orphan nic Wam nie powie, ale jeśli lubicie rozmarzone wielogłosy wokalne w połączeniu z symfonicznymi instrumentami, absolutnie powinniście odkryć ten niszowy, ale jakże barwny punkt na muzycznej mapie.

Najpierw odrobina faktografii, bowiem warto nadmienić, że formację Shelleyan Orphan stworzył damsko-męski duet wokalny – nieżyjąca już niestety, obdarzona klarownym, eterycznym głosem Caroline Crawley oraz posiadacz łagodnego, przepełnionego naturalnością wokalu – Jemaur Tayle. Niejako patronem nazwy zespołu jest poeta – Percy Bysshe Shelley, którego wiersze stanowiły przedmiot fascynacji obojga twórców grupy. Muzykę, zawartą na debiutanckiej płycie Shelleyan Orphan, enigmatycznie zatytułowanej Helleborine, trudno z czymkolwiek porównać. Pobrzmiewa w niej rozmarzona estetyka dream popu oraz wirtuozeria instrumentów rodem z przestrzeni filharmonicznej. Jedenaście kompozycji tworzy unikatowy, różnorodny stylistycznie konglomerat barw, który już w pierwszym kontakcie zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Udajmy się więc wspólnie w ową malowniczą podróż.

Przede wszystkim warta przybliżenia jest geneza tytułu płyty Helleborine. To dźwięczne słowo oznacza nazwę gatunkową orchidei. Rzeczony kwiat według dawnych wierzeń miał stanowić antidotum na szaleństwa. Wspomnieć również należy o znamienitych muzykach, którzy odcisnęli swe dźwiękowe piętno na recenzowanym wydawnictwie, dla przykładu wymienię perkusistę – Elliota Cartera, współpracującego między innymi z Kate Bush, a także brata zaanonsowanej przed momentem nieziemskiej wokalistki – Paddy’ego Busha, który zagrał choćby na egzotycznych instrumentach, kojarzonych z muzyką ludową. Otwarcie albumu to ociekająca witalnością kompozycja – Midsummer Pearls And Plumes. Wokalne wielogłosy urzekają wykonawczą precyzją długich dźwięków i żarliwością wpadających w ucho melodii. Instrumentalny akompaniament przepełnia ekspresja. Szorstkość to domena gitarowych akordów, jednak silnie przykrywają je jasne w swym wyrazie, hałaśliwe smyczki oraz król ornamentalnej, zwiewnej niczym w muzyce Mozarta delikatności – rożek angielski. Aksamitna melodia obezwładnia tu swoją powtarzalnością i powabnie kręcąc się w kółko zaprasza nas do tanecznej afirmacji życia. Opisywana piosenka przechodzi płynnie w kompozycję cięższego kalibru – Epitaph Ivy And Woe. Tutaj jednak też prym wiedzie taneczność, smyczki niczym sztylet tną powierzchnię, serwując zaciekłe staccata. Śpiewne wielogłosy wokalne układają się przede wszystkim w małe odległości pomiędzy dźwiękami, głównie sekundy i tercje, zestrojone idealnie i jaśniejące niepowtarzalnym blaskiem. Gitara akustyczna podzwania miarowo, wespół z perkusją trzymając całość w statycznych ryzach rytmicznych. Czy muzycznie zostało tu oddane tytułowe epitafium? Pod względem podniosłości i fanfarowości tak, ale krystalicznie czysta linia melodyczna ani przez chwilę nie zatraciła swego ciepła i pogodnego charakteru. Wysokie dźwięki rożka angielskiego kontynuują tę aurę w utworze Blue Black Grape. Zasygnalizowany reprezentant sekcji dętej wykonuje melodyjne, ornamentalne motywy, podczas gdy smyczki poruszają do głębi przestrzennymi akordami. Wokalne ścieżki rozlewają się natomiast stereofonicznie po kanałach, znów czarując oszczędną w środkach melodią, złożoną z niewielkich odległości pomiędzy dźwiękami. Końcowe dzwoneczki urzekają śpiewnością, wytwornie przypieczętowując całą piosenkę. Po sporej dawce żywiołowości objawiają się mroczne, wręcz funeralne dźwięki kontrabasu, będące wstępem do piosenki One Hundred Hands. Jakże kunsztownie rozbrzmiewają tu duże skoki w ramach linii melodycznej. Pierwszy z nich rozpościera się na ostatniej sylabie wyrazu „hundred” oraz słowie „hands”. Melodia płynie niespiesznie i niezwykle precyzyjnie, a delikatność wzmagają motoryczne akordy gitary, dopełnione rozedrganymi dźwiękami smyczków, a gdzieniegdzie też zamglonego, brzmiącego wręcz impresjonistycznie fortepianu w wysokim rejestrze. Nagle na pierwszy plan wysuwa się tęskna, chwytająca za serce melodia oboju. Kulminację przepełniają hałaśliwe akordy fortepianu, które jednak rychło zostają zastąpione przez gęstwinę wokalnych wielogłosów. Zresztą samo zakończenie utworu ponownie obfituje w klawiszową zwiewność wysokich rejestrów. Instrumentalne zagęszczenie przychodzi wraz z kolejną kompozycją – Cavalry Of Cloud. Sekcję dętą zasilił bowiem charakterny i katarynkowy fagot, którego dostojne, fanfarowe wstawki brzmią z lekka rubasznie, w kontraście do uduchowionych smyczków. Ów nastrój lekkości kontynuuje jednak choćby gitara oraz wiodąca linia melodyczna. W ramach wielogłosowych współbrzmień często intrygują delikatne ozdobniki, wykonane nadzwyczaj synchronicznie przez oboje wokalistów. Symfoniczna gęstwina witalnych smyczków wydaje się znakomitym pomysłem na domknięcie piosenki, ale jednak percepcja odbiorców otrzymuje niespodziankę w postaci delikatnego, powoli wygasającego, rozłożonego akordu gitary. Atutem brzmieniowym utworu Southern Bess (A Field Holler) są spazmatyczne oddechy, połączone z motorycznie powtarzanymi dźwiękami. Odpowiada za nie Caroline Crawley, tworząc rytmiczny korpus opisywanej piosenki. Te wyraziste, oddechowe kaskady początkowo mogą budzić nastrój grozy, ale rychło rozświetlają je anielskie głosy wokalistów. Instrumenty smyczkowe błyszczą piramidami melodii rodem z koncertów solowych epoki baroku. We współbrzmieniach  wokalnych nie brakuje dźwięków, kojarzących się z muzyką bluesową. Wszechobecną witalność generują ponadto perkusyjne poklaskiwania, a zaanonsowane wcześniej rozedrgane oddechy spektakularnie przypieczętowują całość, gasnąc a cappella.

Pod siódmym numerem skrywa się niezwykle przebojowy akcent albumu Helleborine, czyli tęskna ballada Anatomy Of Love. Śpiewność smyczków nie ma sobie równych i układa się w zwięzłe, poruszające do głębi motywy. Caroline Crawley solo intonuje malowniczą linię melodyczną, niezwykle marzycielską, zachwycającą dystyngowanymi, z lekka matowymi dźwiękami w niskim rejestrze. Wytworne wielogłosy upiększają z kolei efektowne, długie dźwięki, domykające przystępne frazy. Utwór przepływa wartko, a szczyptę metaliczności zapewniają oszczędne w środkach akordy gitary, gdzieniegdzie zdublowane przez współbrzmienia (niemniej blaszanego w swym wyrazie) klawesynu. Nastrojowym przerywnikiem, będącym w pełni instrumentalnym interludium, jest tytułowa miniaturka, czyli Helleborine. Aksamitną przestrzenność przede wszystkim otrzymujemy tu dzięki rozłożonym akordom harfy. Linia melodyczna należy natomiast do nisko brzmiącego, pełnego tajemniczości klarnetu, raczącego nas urywanymi nerwowo dźwiękami. Ponadto frazy owego instrumentu gwałtownie przedziela głośne nabieranie powietrza przez wykonującego je muzyka. Kompozycja Jeremiah to moim zdaniem gra kontrastów. Z jednej strony bowiem szorstkością fascynuje gitara wespół z hałaśliwą motywiką kontrabasu, z drugiej natomiast nieskazitelna dźwięczność cechuje melodie pozostałych instrumentów smyczkowych (choćby skrzypiec) oraz eterycznych wielogłosów wokalnych. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że niezwykle śpiewnie i egzotycznie brzmi tytułowy wyraz, kunsztownie przewijający się przez całą piosenkę i powtarzany na zasadzie barwnych zawołań. Faktura instrumentalna momentami diametralnie się zagęszcza za sprawą ornamentów oboju, motorycznych dźwięków klawesynu oraz dyskretnych dzwoneczków. Te ostatnie wprawdzie zabrzmiały raptem przez kilka sekund, jednak wyraźnie zaznaczyły swoją obecność, oferując odrobinę pastoralnego nastroju. Niezwykle zwarta miniaturka Seeking Bread And Heaven od pierwszych dźwięków ujmuje żwawym rytmem i pogodnym charakterem linii melodycznej. Smyczki żarliwie wspierają wokalne współbrzmienia, a blaszana motoryka gitary zapewnia odrobinę dramatyzmu. Zasygnalizowany niepokój rychło równoważą jednak anielskie współbrzmienia harfy. Przyszedł czas na epilog płyty – utwór, w którym dla mnie zamyka się wszechświat. Zresztą – zasługuje on na osobny akapit.

Trwająca siedem minut ballada, zatytułowana Melody Of Birth, jest dla mnie kompozycją nadzwyczajną pod każdym względem. Jej rozpoczęcie to zamaszyste akordy fortepianu, rozświetlone dostojnymi, ascetycznymi motywami instrumentów dętych i smyczkowych. W ich obrębie dominują opadające, jasne w swym wyrazie tercje. Początkowo główna melodia wokalna rozlewa się leniwie i niepozornie, często efektownie zawisając na długich, powoli wybrzmiewających dźwiękach. Głosy obojga wokalistów urzekają subtelnością, wręcz bajkowością. Spośród wokalnych warstw momentami na pierwszy plan wysuwa się przepełniona motoryką spazmatyczność repetowanych dźwięków. W drugiej minucie kompozycji, tuż po nasyconym fortepianowym współbrzmieniu, rozkwita nowa linia melodyczna, nieco bardziej dostojna i ekspresyjna od tej pierwszej. Rozjaśniają ją między innymi ornamenty oboju. Rzeczony instrument po chwili przejmuje melodyczny prym, racząc nas wzruszającym do łez fragmentem, gdzie zamglone legato kontrastuje z wyskandowanymi, niemal katarynkowymi motywami. Następnie koło się zamyka i schemat obu skontrastowanych ze sobą melodii wokalnych powraca. Opisana przed momentem dostojna, obfitująca w długie dźwięki linia melodyczna często jest też upiększana dodatkowymi harmoniami wokalnymi. Nagle bajkowy nastrój bierze górę za sprawą rozmarzonej solówki klawiszowych dzwoneczków, zachwycających aksamitnym ciepłem niczym pozytywka. Sielankowość nie trwa jednak długo, gdyż dosłownie kilka sekund później została przyprószona szorstkimi, buczącymi płaszczyznami kontrabasu. Rzeczone dzwoneczki w pewnej chwili zamierają i następuje cisza. Nie jest to jednak koniec utworu, bo nagle z niebytu wyłania się harfa, intonująca początkową, w pełni instrumentalną melodię utworu. Następnie raz jeszcze słychać pierwszy wokalny wers, który swym subtelnym, wielogłosowym wybrzmieniem delikatnie, acz znacząco wieńczy owo arcydzieło.

Album Helleborine zespołu Shelleyan Orphan to anielskie dźwięki, w ramach których precyzyjne harmonie wokalne rozbłyskują przy akompaniamencie nietuzinkowych instrumentów. Wśród nich najszlachetniej brzmią sekcje smyczkowa oraz dęta drewniana, a wykonywane przez nie dźwięki silnie inspirowane są szeroko pojętą muzyką klasyczną, z przewagą wpływów baroku i klasycyzmu. Śpiewna witalność, ekspresja, kunsztowne ornamenty, anielskie, malownicze melodie i poetyckie teksty – to wszystko razem sprawia, że płyta Helleborine barwnie rozkwita niczym tytułowa orchidea, powodując mnóstwo niezapomnianych wzruszeń, ocierających się wręcz o absolut.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.