Płyty

Doznanie pięciu odcieni samotności

7 maja 2021
Chciałabym w wyjątkowy sposób uczcić mój setny, blogowy wpis i ze swojej perspektywy opowiedzieć Wam o płycie, która jest moją prywatną ścieżką dźwiękową tęsknoty oraz samotności. Przed Wami pięć melancholijnych odcieni smutku w królewsko-karmazynowej oprawie.

Przenieśmy się do 1974 roku, czyli do czasów, gdy muzyka fascynowała swą oryginalnością, kunsztem i aranżacyjną odkrywczością. Dwa utwory instrumentalne oraz trzy wokalno-instrumentalne. Razem – pięć arcydzieł rocka progresywnego, wykraczających poza przewidywalną, klasyczną formę piosenki. To wszystko kształtuje niezwykle nowatorski album Red zespołu King Crimson.

Płytę otwiera w pełni instrumentalny utwór tytułowy, początkowo ozdobiony frapującym, wznoszącym gitarowym motywem. Chyba zamiast określenia frapujący powinnam napisać Frippujący, gdyż odpowiada za niego filar rockowej grupy spod znaku Karmazynowego Króla – Robert Fripp. Efektowną wirtuozerię oraz brzmieniowe efekciarstwo gitarowych dźwięków trzyma w ryzach perkusyjny puls Billa Bruforda, czasami równomierny, jedynie w niektórych momentach przepełniony ekspresyjnymi, lekko udramatyzowanymi uderzeniami. Po chwili do głosu dochodzi kolejna, gitarowa warstwa – ostra i nieco zgrzytliwa w swym wyrazie. Jeszcze jeden gitarowy motyw przykuł moją uwagę w opisywanym utworze. Wiedzie tutaj prym powtarzany dźwięk, tym samym niepodzielnie królując nad pozostałymi wysokościami. Początkowa, wznosząca melodia spina całą kompozycję niewidzialną klamrą, natomiast zakończenie utworu obwieszcza gwałtowne zwolnienie tempa. Piosenkę Fallen Angel inicjuje gąszcz szorstkich współbrzmień, z których najdłużej zawieszam ucho na mrocznych dźwiękach wiolonczeli. Melodia wokalna Johna Wettona z jednej strony jest rozpaczliwa i dramatyczna, z drugiej natomiast kojąca za sprawą jasnej barwy głosu solisty. Wokalista prowadzi gładką, płynną melodię, szatkując ją jedynie na ułamek sekundy w wyrazie „risk”. Robert Fripp czaruje tu z kolei eterycznymi dźwiękami gitary akustycznej, niejednokrotnie odznaczającymi się pogodnym charakterem. Łagodną atmosferę pogłębia też obecność elektronicznego instrumentu o nazwie melotron, sprawcy intrygujących współbrzmień nie tylko w twórczości King Crimson, lecz także w ramach stylistyki rocka progresywnego. Godnymi reprezentantami sekcji dętej w opisywanym utworze są obój (w drugiej zwrotce pełnoprawny, melodyczny partner wokalisty) oraz dostojny, nieco szorstki kornet, wyeksponowany chociażby w kulminacyjnym epizodzie instrumentalnym. Warstwa tekstowa mówi o przemijaniu, a obecne w refrenie słowa „upadły anioł umiera” od zawsze napawają mnie bezgranicznym smutkiem. Piosenka One More Red Nightmare urzeka lekko orientalną, melodyczną aurą. Partię wokalną kształtują symetryczne motywy, a jednym z najbardziej urokliwych detali wykonawczych jest zwiewny ornament, okraszający tytułowy wyraz „nightmare”. Dźwięki gitary przeszywają tu do szpiku kości swą ostrością, a jednostajny, perkusyjny puls przywodzi na myśl rytmiczne klaskanie w dłonie. Z czasem do głosu dochodzi rozedrgana, kunsztowna melodia saksofonu. Ileż w tych saksofonowych motywach rytmicznej wielobarwności oraz ornamentalnej szlachetności. Pora na kolejny utwór w pełni instrumentalny. To Providence – kompozycja w dużej mierze zrodzona z improwizacji, jednakże w żadnym razie nie ma tu mowy o chaosie, bowiem całość fascynuje niewiarygodną spójnością. Na tle ekspresyjnych motywów basu słychać dźwięki skrzypiec, najpierw subtelne, wraz z przebiegiem formy coraz gęstsze, wzmocnione m.in. mrocznymi, wiolonczelowymi motywami. Początkowo perkusja pojawia się rzadko, pojedynczymi uderzeniami niejako przypieczętowując poszczególne fragmenty, dopiero od połowy utworu urzeka często nieoczywistym, masywnym pulsem. Zwieńczenie Providence to ponownie skrzypcowa delikatność, tym razem jednak ozdobiona hałaśliwymi dźwiękami sekcji rytmicznej wespół ze spłaszczonymi akordami gitary.

Przyszedł czas na zwieńczenie płyty, kompozycję-absolut, bez której nie wyobrażam sobie historii muzyki popularnej. Zresztą – dla mnie muzyka winna dzielić się na powstałą przed kompozycją Starless i po niej. Dwanaście frapujących minut, podczas słuchania których zatrzymuje się wszechświat. W przejmującym tekście dostrzegam odbicie samotności, bo czasem po prostu nie ma już nic, tylko bezgwiezdna oraz biblijna czerń. Utwór otwierają aksamitne akordy melotronu wsparte dyskretnymi dźwiękami sekcji rytmicznej. Zjawiskowa, śpiewna i przede wszystkim niezwykle płynna melodia gitary powtarza się kilkakrotnie, a przed samym rozpoczęciem partii wokalnej rozjaśnia ją użycie wysokiego rejestru. Nieziemskie współbrzmienia melotronu oraz sentymentalne dźwięki perkusji wespół z basem upiększają szlachetną, poruszającą do głębi partię wokalną Johna Wettona. Kontrapunkt (równoprawną linię melodyczną) względem wokalu wykonuje tu saksofon sopranowy, którego brzmieniowa naturalność rozświetla bezkresny smutek, płynący zarówno z tekstu, jak i muzyki. Druga zwrotka obfituje w gęste motywy melotronu, niejednokrotnie dublujące melodię wokalną. W trzeciej zwrotce nie mogę natomiast przejść obojętnie obok malowniczych, saksofonowo-wiolonczelowych pejzaży. Jeszcze tylko dociera do nas ostatni refren, wokalne wykrzyknienie na słowie „black” i głos Johna Wettona pochłania głucha cisza. Mroczne motywy basu inicjują epizod instrumentalny, w którym królują równomiernie powtarzane dźwięki gitary. Rozbrzmiewają one równocześnie z dosyć niepokojącą melodią basu, opartą w dużej mierze na intrygującej odległości pomiędzy dźwiękami o nazwie tryton – przed wiekami określanej (z racji złowieszczej aury brzmieniowej) mianem diabolus in musica. Perkusja na początku gra zachowawczo, by za moment motorycznie rozkwitnąć w pełnej krasie. Wewnętrzną kulminacją utworu jest żarliwa solówka saksofonu, ekspresyjnie przepływająca od dźwięków niskich do wysokich. Wspomniany instrument dęty po chwili intonuje znajomą melodię, obecną wcześniej w partii wokalnej Johna Wettona. Apogeum ekspresji nadchodzi wraz z nieokiełznaną, gitarową zgrzytliwością, natomiast łagodne zwieńczenie stanowi melancholijna melodia znana ze wstępu, tym razem jednak pierwszoplanową rolę odgrywa w niej saksofon.

Samotność i tęsknota mają kolor czerwony, przynajmniej na albumie Red zespołu King Crimson. Wirtuozeria, elementy improwizacji, wielobarwność gitarowych partii Roberta Frippa, melancholijnych melodii wokalnych Johna Wettona i nieziemskich współbrzmień melotronu. Nie należy także zapominać o kunsztownej sekcji rytmicznej, oraz o godnych reprezentantach instrumentów dętych w postaci oboju, kornetu i saksofonu. Cenny wkład w kolorystyczną aurę albumu ma również wiolonczela, czasem łagodna i eteryczna, to znów szorstka i zgrzytliwa. Owa płyta, mimo unoszącego się nad nią smutku, dźwiękowo absolutnie nie jest bezgwiezdną i biblijną czernią, to samotność zaklęta w pięciu kompozycjach, przepełnionych paletą nieskończonych, muzycznych barw.

TAGS
Agata Zakrzewska
Warszawa, PL

Muzyka jest moją największą pasją, gdyż żyję nią jako słuchaczka, ale też wokalistka, wykonując przede wszystkim piosenkę literacką i poezję śpiewaną z własnym akompaniamentem fortepianowym. Cenię piękne i mądre teksty, zwłaszcza Młynarskiego, Osieckiej czy Kofty.